piątek, 3 października 2025

Refleksy, wglądy, przejawienia. (16)


  Nie szanując i nie kochając siebie, człowiek nie szanuje i nie kocha Boga. 
  Oczywiście taki człowiek, w którego idea Boga została wszczepiona, najczęściej w dzieciństwie, w stanie kiedy świadomość rozróżniająca jest jeszcze w powijakach, kształtuje się, a tym samym, to co zaindukowane, zwłaszcza przez najbliższych, przyjmuje za naturalne i przede wszystkim - za swoje. 
  Idea Boga, Bóg, zostaje zatem zaimplementowany jako stworzyciel nieba i ziemi, stworzyciel wszelkiej rzeczy przejawionej i nieprzejawionej, zarazem swoim wszelkim stworzeniem będący, przenikający je swoją boskością; w stworzeniu się przeglądający, zdystansowany do niego, karzący, wynagradzający, miłosierny, obojętny bardziej niż wykreowany przez niego głaz - w zależności od danej religii. 
  Jak łatwo się domyślić, tak potężnej idei, wszczepionej w kształtującą się dopiero świadomość, nie tak łatwo się pozbyć. Tym bardziej iż, poprzez związane z ową ideą rytuały i obrzędy, zapada ona bardzo głęboko w podświadomość, tworząc stopniowo, pomału, konsekwentnie paradygmat danego człowieka, powodując iż w pełni on się z nim utożsamia. Zwłaszcza na poziomie na którym musi współegzystować z innymi, współuczestniczyć w uroczystościach powiązanych z danym wierzeniem. Utożsamia się z nim również, kiedy zostaje sam ze sobą, ale... 
  W pewnym momencie coś się zaczyna dziać. Świadomość zaczyna przyglądać się temu, co zostało jej wpojone w czasie, kiedy zdolność wglądu była u niej dopiero w stanie zalążkowym. I dostrzega, że oto zaimplementowano jej, bez jej - siłą rzeczy - świadomej zgody, mocarny koncept, przed którym nie ma gdzie, dokąd ani jak uciec. Bo wszędzie, gdzie by się człowiek (nie) udał natrafia na Jego, Boga, dzieła. 
  Czy będzie to ślepa uliczka czy bezmiar oceanu - wszędzie natrafia na to samo piętno, znamię, tchnienie. Ta sama ręka we wszystkim ma udział. I wiedza ta nie płynie z tego, co człowiek napotyka, ale z niego samego, z jego wnętrza... Zaindukowanego wnętrza. 
  Kontakt z ową Siłą, nie znającą granic, wszystko-przenikającą, jawi się zatem od tej chwili dwojako - jako coś cudownego i wymuszonego zarazem. Cudownego - bo taka zdolność kreacji, bycia Kreatorem i tym, co jest (bezustannie) kreowane, musi budzić podziw. Wymuszonego - bo świadomość rozróżniająca przesyła oto do systemu, tu rozumianego jako jestestwo człowieka, informację, że skoro został stworzony, jest winien. Winien posłuszeństwo, miłość, oddanie, smutek, gdy czuje, że jest nie dość dobry, radość, gdy dobrze wywiąże się z zadania, jakkolwiek rozumianego. Nic nie jest jego, nigdy nie było. 
  Przynajmniej według zaimplementowanej idei i wszystkim, co z nią związane, a to, co z nią związane, organizuje mu de facto, dni i noce. Oczywiście jawi się tak to tylko tym, którzy napływającym do nich wrażeniom, zjawiskom, zdarzeniom powiedzą w którym momencie swojego życia: "Stop" - nie po to, żeby zatrzymać świat, ale po to, żeby sobie dać chwilę do namysłu, żeby pozwolić działać w sobie świadomości rozróżniającej. 
  Odkrycie, że oddziaływanie owej wszechwładnej, zwyczajowo cukierkowo opisywanej Mocy, ma w sobie element wymuszenia, miało go od zawsze, budzi w człowieku bunt. Musi tak być. 
  Bunt zaś rodzi chęć walki. Tylko, że z Bogiem, który jest w absolutnie każdym oddechu, tuż przed nim i tuż za nim, nie da się walczyć. 
  Walka ta zatem zostaje skierowana do środka, do wewnątrz. 
  Człowiek ucieka, żeby sprawdzić, czy zostanie odnaleziony, choć warunkowości swojej ucieczki akurat sobie nie w pełni uzmysławia. Ucieka, żeby przekonać się, czy coś istnieje naprawdę, czy to Światło, o którym mówiono mu od zawsze, jest czymś więcej niż ideą, czy jest żywe. 
  A od Światła może uciec tylko w ciemność, w strefę Cienia, gdzie napotyka to, co zostało uśpione, zepchnięte do podziemi w czasie, kiedy wszczepiono mu koncept wieczystego Boga i przemilczano całą resztę, tę mianowicie, że rzeczywistość nie jest cukierkowa, że nic w niej nie tylko nie jest jednoznaczne, ale może też z chwili na chwilę przemienić się w swoje przeciwieństwo. 
  W strefie tej człowiek może zostać rozerwany na strzępy. Najczęściej jednak, jeśli jest uważny i choćby jaką mikrocząstką siebie pamięta, po co osunął się w ciemne czeluście, zostaje  rozerwany po to, aby na powrót się złożyć. 
  Jedno i drugie wydaje się zatem konieczne - gdyby większości ludzi nie zaimplementowano idei Boga w okresie, gdy ich świadomość rozróżniająca była w powijakach, w późniejszych latach nie mieliby z czym / kim stanąć twarzą w twarz, żeby zadać to najistotniejsze pytanie na świecie: "Jesteś czy Cię nie ma". Nie ma silniejszego doświadczenia, bardziej okrutnego i pięknego, znoszącego zło i dobro, anihilującego w pył wszelki pozór. Trzeba podczas owego doświadczenia umrzeć co najmniej kilka razy. Trzeba nauczyć się wyć, płakać i śmiać się równocześnie. Dlatego pewnie większość ludzi jednak pozostaje przy machinalnie odprawianych obrzędach, automatycznych rytualnych gestach, nie sprawdzając czy jest poza nimi coś więcej, czy są one tylko pustymi formami, czy też portalami, znakami, a może jeszcze czymś innym... 
  A potem nagle wszystko zaczyna się okazywać, "wyświetlać". Jedne rzeczy, zdarzenia, wydarzenia tłumaczą się przez drugie, nimi przenikają, wzajemnie siebie sankcjonują, swoje dziejstwo, odsłaniając, ujawniając sens, który w inny sposób nie mógłby się przejawić. I który nie pozostawia już żadnych wątpliwości, nie pozwala się zakwestionować - poprzez swoją wyrazistość, poprzez fakt, iż odsłonięty splot wydarzeń, wzór, mówi sam za siebie. Jest jaki jest. Tak jak Bóg - gdyż owo niespodziewane ujawnienie, niezłomna logika zawarta w splocie wydarzeń, sytuacji, spotkań pozornie przypadkowych, konsekwencja nie dbająca o odległości czasowe, jakby nie miały żadnego znaczenia, nowy kontekst, który wynika z tego, co dotąd wydawało się oczywiste, a który w ogóle nie był brany pod uwagę, wszystko to przywodzi na myśl niedościgłą siłę, stojącą za tym subtelnym, a zarazem potężnym mechanizmem, ta zaś może kojarzyć się z Bogiem. Zwłaszcza jeśli jego pojęcie zostało wpojone w (ludzką) świadomość, gdy ta dopiero się kształtowała i jak gąbka chłonęła wszystko, co napotkała, usłyszała, o czym się dowiedziała - nawet nie bezpośrednio, a od osób, którym z racji ich "ról", czyli najczęściej rodzicom, wychowawcom ufała bezgranicznie, nie tylko dlatego, że wydawali mu się oni idealni, ale dlatego, że dawało jej to poczucie bezpieczeństwa. 
  I tak tylko chyba może się Bóg przejawiać - w owym w nieskończoność odsłaniającym się, wiecznie żywym, wielowymiarowym obrazie złożonym z nieskończonej ilości puzzli. Bywa on widziany w przebłyskach przez jasnowidzów (a logika i złożoność, z jaką powstawał, co uwidacznia się w astralnym odczycie, wskazuje, że faktycznie za tak misternym i niezłomnym procesem musi stać jakaś Siła, tak konsekwentna, że aż odbierana jest jak myśląca, a skoro tak - również osobowa, choć taka akurat jednak nie jest), co jest źródłem ich radości i rozpaczy równocześnie. Radość wynika z tego, iż udało się jakiś większy wycinek owego wiecznie rozgrywającego się dzieła podejrzeć i sam ów fakt wywołuje dreszcz, bo dokonując takiego podglądu doświadcza się mimowolnego, niezasłużonego, dojmującego współuczestniczenia w czymś wielkim, nieodgadnionym, przenikliwie istniejącym, wciąż, poza czasem, choć również w (umownym) czasie się dziejącym; rozpacz zaś wynika z faktu, iż nic z tym, co się ujrzało na astralnym ekranie, przynajmniej w większej skali, zazwyczaj nie da się zrobić, zdarzeniom mającym przełomowe znaczenie nie da się w żaden sposób zapobiec. 
  W takim ujęciu Bóg i przeznaczenie jawią się więc jako tożsame. 
  Czy w takim razie modlitwa ma jakikolwiek sens? Tak; o ile nie zostanie zamknięta w pustych (wyuczonych), odklepanych (zwykle ze strachu) słowach. Modlitwa musi stać się działaniem, wypełniać każdy gest i ruch, jeśli ma wynieść człowieka poza poziom, na którym ten nie chce się dłużej znajdować - a zwykle przecież w takiej chwili pojawia się potrzeba modlitwy. Działanie to zaś ma być wypełnione pragnieniem związanym z tym, co się chce osiągnąć; czystym, nieskazitelnym przekonaniem, że jest to możliwe; oraz gotowością na to, że owo działanie uwolni w człowieku coś, czego ten się w ogóle nie spodziewał... 

Między


Między 
Kolejnymi kręgami piekła 
Drzwi 
Otwierane szarym przyciskiem 
SOR 

sobota, 13 września 2025

Kiedy


Kiedy nadejdzie
Właściwy moment
Poskłada się. 
Wszystkie puzzle znajdą 
Swoje miejsca:
Pierwszy równocześnie z ostatnim. 
I odsłoni się obraz, 
I stanie się jasność,
Jakby była tu od zawsze. 

Wszystko co przedtem 
Jest waleniem głową w mur. 
Również modlitwa. 

Wszystko co przedtem 
Jest jednak zarazem konieczne:
Każdy krzyk niknący w pustce
Każde spojrzenie w ciemność
Każde zatrzymanie serca
Każde jego przyspieszenie 
Każde pocałowanie klamki 
Każdy obgryziony 
Bez udziału świadomości paznokieć
Ukryty pod tipsem
Lub nie. 

sobota, 9 sierpnia 2025

wtorek, 29 lipca 2025

Refleksy, wglądy, przejawienia. (15)


 Życie: wieczne napięcie wywołane, z jednej strony, tym o czym marzymy, czego chcemy, potrzebujemy, z drugiej zaś strony spowodowane tym, co musimy robić, o czym musimy myśleć, do czego jesteśmy zobligowani przez siły zewnętrzne reprezentowane przez społeczeństwo, szeroko rozumiany system, jego reguły i normy. 
  Co ciekawsze, a może przede wszystkim straszno - śmieszne, gdyby nie owe siły zewnętrzne, które odczytujemy, odbieramy jako napierające i opresyjne, marzylibyśmy o czymś innym, niż marzymy, tęsknilibyśmy za czymś zupełnie innym, niż tęsknimy... 




piątek, 18 lipca 2025

czwartek, 10 lipca 2025

(Nie)spełniona prośba


Umówiłam się w nocy
Ze swoim Aniołem Stróżem
Że jeśli istnieje, niech rano zostawi
Na moim stole płatek róży;
Najlepiej klasycznie czerwony 

Kiedy się obudziłam
Okazało się, że stół jest pusty

O dziwo, bez większego zdziwienia, 
Jakbym jednak tego właśnie oczekiwała
I na nic więcej nie liczyła, 
Wyruszyłam w kolejny dzień

I dopiero po powrocie, 
Kiedy znów się rozpakowałam, 
Kiedy zsunęłam z siebie 
Wycieńczoną, wymaganą przez innych personę, 
I zapatrzyłam się w gasnący za oknem dzień 
Uświadomiłam sobie, iż przez ostatnie godziny 
Otwierały się przede mną wszystkie drzwi, 
Ledwo dochodziłam do przejść 
Światła zmieniały się na zielone,
A supły rozsupływały się, gdy tylko 
Zwróciłam na nie uwagę 

„Poems steady flowin', growin', showin' sights and sound‟

  



czwartek, 26 czerwca 2025

***


wpatrzyłam się
czyli otworzyłam 
aż weszła we mnie 
ta równina
i wypełniła mnie
swoim spokojnym bezkresem 
aż stałam się nią
czyli sobą
z powrotem 



Erik Werenskiold, "Na równinie", 1883 r. 

piątek, 20 czerwca 2025

Breaking news


Breaking news
Distrust in the eyes
Of the frozen fish



Published in the Asahi Haikuist Network; June 20, 2025. 
My above haiku poem was also published in Haikuniverse; a daily haiku or micro-poem; January 23, 2022.

Jeden


Jeden obok drugiego 
Wirują wiatraczki
Cmentarz dla zwierząt



Kiedy czekam 
Na SMS od niego 
Alert pogodowy 



Stanęłam w prawdzie 
Otworzyła się przede mną 
Pustynia bez końca 

niedziela, 11 maja 2025

Lunar craters


Lunar craters 
Her childhood full of 
Memory gaps



Kratery na Księżycu
Jej dzieciństwo pełne
Pamięciowych luk 



My above haiku poem was published in Autumn Moon Haiku Journal, Volume 8:2, Spring/Summer 2025. 

wtorek, 6 maja 2025

Przy stole


Tak często
przy nim jem, czytam, piszę, pracuję.
Zamyślam się, zawieszam i odwieszam.
A ten szklany stół
wciąż jest taki zimny.
Żeby nie powiedzieć -
obojętny.
Niewzruszony.
Nieporuszony.
Żeby nie powiedzieć -
bezwzględny w swej istocie.
Zupełnie inaczej niż tamten -
drewniany,
a przy tym masywny, długi, prostokątny.
Przyzwoity w każdym sensie.
Zawsze siedziało przy nim dużo osób; śmiało się, płakało, śpiewało, rozmawiało, milkło w połowie zdania
lub jednym zdaniem,
rzuconym niby znienacka,
a tak naprawdę
rozmyślnie, przemyślnie, wymyślnie,
pozostałym spiskowcom na przekór,
zdradzało
przez lata skrywane tajemnice.
Wywoływano przy tym stole wojny
i zawierano pokoje,
a on wszystko wchłaniał,
wszystko przyjmował.
Pozwalał walić w siebie pięścią
od czego robiły się
niewidzialne wgłębienia,
gładzić się zamyślonymi dłońmi
i opierać o siebie niespokojne głowy; znajdowały one ukojenie
w przyjaznym, zawsze ciepłym, drewnie; 
gdyby przyłożyć do niego ucho
pewnie można by jeszcze
usłyszeć szum lasu, który żył w stole
właśnie za sprawą tych wszystkich
odbywających się przy nim historii; 
nie pozwalały mu do końca odejść, 
nakazywały uczestniczyć. 
A ten? Ten niby mój?
Ten – nic.
Potrafi tylko odbijać światło;
słoneczne lub sztuczne,
dla niego bez różnicy,
i wszystko (jeśli tylko czymś go nie przykryć) przez niego widać:
dywan, fragment podłogi,
cienie rzeczy przeszłych i przyszłych.
W tej jego przezroczystości, jak w każdej innej, przynależnej pozostałym, przezroczystym z innych powodów przedmiotom,
kryje się granica
między widzialnym i niewidzialnym.
I to, rzeczywiście,
momentami bywa interesujące.
Nadal jednak nie pozwala mu to konkurować z jego drewnianym odpowiednikiem
przy którym zjedzono
tyle wspólnych posiłków,
siedząc (czasem już ledwo co)
przy niebywałej ilości wciąż dostawianych, zawsze wypełnionych po brzegi talerzy, w które w porze obiadowej dodatkowo 
lał się gęsty lśniący sos
łączący słowa w zdania,
zdania w rzeczone historie,
historie w leżące przy drodze kamienie.
Tyle, że.
Tyle, że nie ma już tej,
której ręka najczęściej
z owej olbrzymiej sosjerki nalewała.
Nie ma tamtego wyjawiacza tajemnic, niegdyś czarnego maga,
który później okazał się
najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nie ma też tego, którego głos,
donośniejszy niż dzwon,
budził biesiadników z najgłębszego snu, takiego, w który zapada się z otwartymi oczami, nie wiedząc, jak i kiedy.
I nie ma tej, która co i raz, odruchowo, zawijała 
kosmyk blond włosów za ucho.
Robiła to nawet później,
gdy żadnego kosmyka już nie było,
a jedyne, co pozostało to właśnie ten gest, wciąż utrzymujący ją na powierzchni: koło ratunkowe
pozwalające dopłynąć na drugi brzeg.
Nie ma tego, który był, jaki był.
Nie ma tej, która była, jaka była.
Jest tak, jakby tylko się wydawali.
Albo śnili.
(Mimo, że wciąż przecież są, tyle że
gdzie indziej).
Najlepiej o tym wie
(a właściwie – wiedział)
tamten stół, 
który ich gromadził. 
Bez nich popielał z chwili na chwilę.
Uwalniał uwięzione w sobie historie.
Odparowywał łzy i żale
w postaci mgieł
znienacka zasnuwających miasta i wsie.
Oddawał uderzenia bezsilnego gniewu w formie błyskawic przecinających
najbardziej pogodne nieba.
Nie, nie mścił się.
Nie umiałby.
Po prostu odchodził, atomiał na powrót, aż w końcu został
tylko na zdjęciach, które
od czasu do czasu
(chyba coraz rzadziej)
oglądam z niedowierzaniem,
jakbym oglądała kadry
z życia kogoś innego.
A kiedy, zanurzona
w tamtym równoległym świecie,
opieram się o swój przejrzysty stół,
żeby dłużej i bliżej
przyjrzeć się owym stop-klatkom,
rozpoznać kogoś na nowo,
uśmiechnąć się może lub uronić łzę,
zatopić i nie wrócić,
wyruszyć w wielkie nieznane,
albo całkiem małe, byle tylko gdzieś dalej, od razu wzdrygam się i cofam.
Chłód szklanego blatu
sprowadza mnie z powrotem.
Na to zawsze mogę liczyć.

piątek, 25 kwietnia 2025

Ravens


Ravens on a wire 
So once again 
We've managed to 
Survive 
Another night 



My above tanka poem has been published in Cold Moon Journal; April 20, 2025. 

piątek, 18 kwietnia 2025

***


Moje wiersze echa 
Głębinowych wstrząsów następujących 
Po nagłych hibernacjach  
Moje wiersze próby 
Przechwycenia mglistych wspomnień
Moje wiersze kroniki 
Śnionych światów 
Moje wiersze słowa
Krwią na piasku pustynnym pisane
W świetle Pełni Księżyca

Moje wiersze wyzwoliciele

środa, 2 kwietnia 2025

Czytając Janko


Tyle
Czytam jej, czyli Anny Janko, wiersz, 
Czyli wiersz pt. „Norwid”
Z każdym wersem 
Coraz bardziej wstrząśnięta 

Po ostatniej kropce
Zamykam szybko tomik 
Żeby ten najpierwotniejszy wstrząs 
Został we mnie na dłużej 

Bo wstrząsnął mną ogrom 
Miłości i empatii zawartych w słowach - laserach 
Dogłębnie przenikających duchowe trzewia 

Tyle
Dokładnie tyle, ile trzeba
Żeby poczuć się człowiekiem

Tym najpierwszym



Inne moje wiersze z tego cyklu:

wtorek, 4 marca 2025

Obudziło mnie światło


Obudziło mnie światło
A potem zgasło
Okazało się, że to był
Przejeżdżający za oknem samochód
Kto nim jechał?
Dokąd?
Zostawił mnie
Przebudzoną
Wpatrzoną w ciemny sufit
Z którego po chwili
Zaczęłam sczytywać hieroglify
Apokryfy zepchnięte w niebyt
Przez ustalaczy powierzchniowej
Bezpiecznej prawdy
Otwarła się nade mną głębia
Oceanu sprzed milionów lat
I popłynęłam
Moje łóżko miękko
Zamieniło się w łódź podwodną
W kameleona zasysającego
Każde napotkane tło
Od tamtej pory pozostaję
Nieuchwytna

Rano wstałam jak zwykle
Zaparzyłam kawę
Stanęłam przy tym samym oknie
Przez które w nocy wpadło światło

Zobaczyłam mrówki
Objuczone
Pędzące
W tę i z powrotem po nic
Ślepe
Głuche
Nieme

Spętane