Nie szanując i nie kochając siebie, człowiek nie szanuje i nie kocha Boga.
Oczywiście taki człowiek, w którego idea Boga została wszczepiona, najczęściej w dzieciństwie, w stanie kiedy świadomość rozróżniająca jest jeszcze w powijakach, kształtuje się, a tym samym, to co zaindukowane, zwłaszcza przez najbliższych, przyjmuje za naturalne i przede wszystkim - za swoje.
Idea Boga, Bóg, zostaje zatem zaimplementowany jako stworzyciel nieba i ziemi, stworzyciel wszelkiej rzeczy przejawionej i nieprzejawionej, zarazem swoim wszelkim stworzeniem będący, przenikający je swoją boskością; w stworzeniu się przeglądający, zdystansowany do niego, karzący, wynagradzający, miłosierny, obojętny bardziej niż wykreowany przez niego głaz - w zależności od danej religii.
Jak łatwo się domyślić, tak potężnej idei, wszczepionej w kształtującą się dopiero świadomość, nie tak łatwo się pozbyć. Tym bardziej iż, poprzez związane z ową ideą rytuały i obrzędy, zapada ona bardzo głęboko w podświadomość, tworząc stopniowo, pomału, konsekwentnie paradygmat danego człowieka, powodując iż w pełni on się z nim utożsamia. Zwłaszcza na poziomie na którym musi współegzystować z innymi, współuczestniczyć w uroczystościach powiązanych z danym wierzeniem. Utożsamia się z nim również, kiedy zostaje sam ze sobą, ale...
W pewnym momencie coś się zaczyna dziać. Świadomość zaczyna przyglądać się temu, co zostało jej wpojone w czasie, kiedy zdolność wglądu była u niej dopiero w stanie zalążkowym. I dostrzega, że oto zaimplementowano jej, bez jej - siłą rzeczy - świadomej zgody, mocarny koncept, przed którym nie ma gdzie, dokąd ani jak uciec. Bo wszędzie, gdzie by się człowiek (nie) udał natrafia na Jego, Boga, dzieła.
Czy będzie to ślepa uliczka czy bezmiar oceanu - wszędzie natrafia na to samo piętno, znamię, tchnienie. Ta sama ręka we wszystkim ma udział. I wiedza ta nie płynie z tego, co człowiek napotyka, ale z niego samego, z jego wnętrza... Zaindukowanego wnętrza.
Kontakt z ową Siłą, nie znającą granic, wszystko-przenikającą, jawi się zatem od tej chwili dwojako - jako coś cudownego i wymuszonego zarazem. Cudownego - bo taka zdolność kreacji, bycia Kreatorem i tym, co jest (bezustannie) kreowane, musi budzić podziw. Wymuszonego - bo świadomość rozróżniająca przesyła oto do systemu, tu rozumianego jako jestestwo człowieka, informację, że skoro został stworzony, jest winien. Winien posłuszeństwo, miłość, oddanie, smutek, gdy czuje, że jest nie dość dobry, radość, gdy dobrze wywiąże się z zadania, jakkolwiek rozumianego. Nic nie jest jego, nigdy nie było.
Przynajmniej według zaimplementowanej idei i wszystkim, co z nią związane, a to, co z nią związane, organizuje mu de facto, dni i noce. Oczywiście jawi się tak to tylko tym, którzy napływającym do nich wrażeniom, zjawiskom, zdarzeniom powiedzą w którym momencie swojego życia: "Stop" - nie po to, żeby zatrzymać świat, ale po to, żeby sobie dać chwilę do namysłu, żeby pozwolić działać w sobie świadomości rozróżniającej.
Odkrycie, że oddziaływanie owej wszechwładnej, zwyczajowo cukierkowo opisywanej Mocy, ma w sobie element wymuszenia, miało go od zawsze, budzi w człowieku bunt. Musi tak być.
Bunt zaś rodzi chęć walki. Tylko, że z Bogiem, który jest w absolutnie każdym oddechu, tuż przed nim i tuż za nim, nie da się walczyć.
Walka ta zatem zostaje skierowana do środka, do wewnątrz.
Człowiek ucieka, żeby sprawdzić, czy zostanie odnaleziony, choć warunkowości swojej ucieczki akurat sobie nie w pełni uzmysławia. Ucieka, żeby przekonać się, czy coś istnieje naprawdę, czy to Światło, o którym mówiono mu od zawsze, jest czymś więcej niż ideą, czy jest żywe.
A od Światła może uciec tylko w ciemność, w strefę Cienia, gdzie napotyka to, co zostało uśpione, zepchnięte do podziemi w czasie, kiedy wszczepiono mu koncept wieczystego Boga i przemilczano całą resztę, tę mianowicie, że rzeczywistość nie jest cukierkowa, że nic w niej nie tylko nie jest jednoznaczne, ale może też z chwili na chwilę przemienić się w swoje przeciwieństwo.
W strefie tej człowiek może zostać rozerwany na strzępy. Najczęściej jednak, jeśli jest uważny i choćby jaką mikrocząstką siebie pamięta, po co osunął się w ciemne czeluście, zostaje rozerwany po to, aby na powrót się złożyć.
Jedno i drugie wydaje się zatem konieczne - gdyby większości ludzi nie zaimplementowano idei Boga w okresie, gdy ich świadomość rozróżniająca była w powijakach, w późniejszych latach nie mieliby z czym / kim stanąć twarzą w twarz, żeby zadać to najistotniejsze pytanie na świecie: "Jesteś czy Cię nie ma". Nie ma silniejszego doświadczenia, bardziej okrutnego i pięknego, znoszącego zło i dobro, anihilującego w pył wszelki pozór. Trzeba podczas owego doświadczenia umrzeć co najmniej kilka razy. Trzeba nauczyć się wyć, płakać i śmiać się równocześnie. Dlatego pewnie większość ludzi jednak pozostaje przy machinalnie odprawianych obrzędach, automatycznych rytualnych gestach, nie sprawdzając czy jest poza nimi coś więcej, czy są one tylko pustymi formami, czy też portalami, znakami, a może jeszcze czymś innym...
A potem nagle wszystko zaczyna się okazywać, "wyświetlać". Jedne rzeczy, zdarzenia, wydarzenia tłumaczą się przez drugie, nimi przenikają, wzajemnie siebie sankcjonują, swoje dziejstwo, odsłaniając, ujawniając sens, który w inny sposób nie mógłby się przejawić. I który nie pozostawia już żadnych wątpliwości, nie pozwala się zakwestionować - poprzez swoją wyrazistość, poprzez fakt, iż odsłonięty splot wydarzeń, wzór, mówi sam za siebie. Jest jaki jest. Tak jak Bóg - gdyż owo niespodziewane ujawnienie, niezłomna logika zawarta w splocie wydarzeń, sytuacji, spotkań pozornie przypadkowych, konsekwencja nie dbająca o odległości czasowe, jakby nie miały żadnego znaczenia, nowy kontekst, który wynika z tego, co dotąd wydawało się oczywiste, a który w ogóle nie był brany pod uwagę, wszystko to przywodzi na myśl niedościgłą siłę, stojącą za tym subtelnym, a zarazem potężnym mechanizmem, ta zaś może kojarzyć się z Bogiem. Zwłaszcza jeśli jego pojęcie zostało wpojone w (ludzką) świadomość, gdy ta dopiero się kształtowała i jak gąbka chłonęła wszystko, co napotkała, usłyszała, o czym się dowiedziała - nawet nie bezpośrednio, a od osób, którym z racji ich "ról", czyli najczęściej rodzicom, wychowawcom ufała bezgranicznie, nie tylko dlatego, że wydawali mu się oni idealni, ale dlatego, że dawało jej to poczucie bezpieczeństwa.
I tak tylko chyba może się Bóg przejawiać - w owym w nieskończoność odsłaniającym się, wiecznie żywym, wielowymiarowym obrazie złożonym z nieskończonej ilości puzzli. Bywa on widziany w przebłyskach przez jasnowidzów (a logika i złożoność, z jaką powstawał, co uwidacznia się w astralnym odczycie, wskazuje, że faktycznie za tak misternym i niezłomnym procesem musi stać jakaś Siła, tak konsekwentna, że aż odbierana jest jak myśląca, a skoro tak - również osobowa, choć taka akurat jednak nie jest), co jest źródłem ich radości i rozpaczy równocześnie. Radość wynika z tego, iż udało się jakiś większy wycinek owego wiecznie rozgrywającego się dzieła podejrzeć i sam ów fakt wywołuje dreszcz, bo dokonując takiego podglądu doświadcza się mimowolnego, niezasłużonego, dojmującego współuczestniczenia w czymś wielkim, nieodgadnionym, przenikliwie istniejącym, wciąż, poza czasem, choć również w (umownym) czasie się dziejącym; rozpacz zaś wynika z faktu, iż nic z tym, co się ujrzało na astralnym ekranie, przynajmniej w większej skali, zazwyczaj nie da się zrobić, zdarzeniom mającym przełomowe znaczenie nie da się w żaden sposób zapobiec.
W takim ujęciu Bóg i przeznaczenie jawią się więc jako tożsame.
Czy w takim razie modlitwa ma jakikolwiek sens? Tak; o ile nie zostanie zamknięta w pustych (wyuczonych), odklepanych (zwykle ze strachu) słowach. Modlitwa musi stać się działaniem, wypełniać każdy gest i ruch, jeśli ma wynieść człowieka poza poziom, na którym ten nie chce się dłużej znajdować - a zwykle przecież w takiej chwili pojawia się potrzeba modlitwy. Działanie to zaś ma być wypełnione pragnieniem związanym z tym, co się chce osiągnąć; czystym, nieskazitelnym przekonaniem, że jest to możliwe; oraz gotowością na to, że owo działanie uwolni w człowieku coś, czego ten się w ogóle nie spodziewał...