wtorek, 6 maja 2025

Przy stole


Tak często
przy nim jem, czytam, piszę, pracuję.
Zamyślam się, zawieszam i odwieszam.
A ten szklany stół
wciąż jest taki zimny.
Żeby nie powiedzieć -
obojętny.
Niewzruszony.
Nieporuszony.
Żeby nie powiedzieć -
bezwzględny w swej istocie.
Zupełnie inaczej niż tamten -
drewniany,
a przy tym masywny, długi, prostokątny.
Przyzwoity w każdym sensie.
Zawsze siedziało przy nim dużo osób; śmiało się, płakało, śpiewało, rozmawiało, milkło w połowie zdania
lub jednym zdaniem,
rzuconym niby znienacka,
a tak naprawdę
rozmyślnie, przemyślnie, wymyślnie,
pozostałym spiskowcom na przekór,
zdradzało
przez lata skrywane tajemnice.
Wywoływano przy tym stole wojny
i zawierano pokoje,
a on wszystko wchłaniał,
wszystko przyjmował.
Pozwalał walić w siebie pięścią
od czego robiły się
niewidzialne wgłębienia,
gładzić się zamyślonymi dłońmi
i opierać o siebie niespokojne głowy; znajdowały one ukojenie
w przyjaznym, zawsze ciepłym, drewnie; 
gdyby przyłożyć do niego ucho
pewnie można by jeszcze
usłyszeć szum lasu, który żył w stole
właśnie za sprawą tych wszystkich
odbywających się przy nim historii; 
nie pozwalały mu do końca odejść, 
nakazywały uczestniczyć. 
A ten? Ten niby mój?
Ten – nic.
Potrafi tylko odbijać światło;
słoneczne lub sztuczne,
dla niego bez różnicy,
i wszystko (jeśli tylko czymś go nie przykryć) przez niego widać:
dywan, fragment podłogi,
cienie rzeczy przeszłych i przyszłych.
W tej jego przezroczystości, jak w każdej innej, przynależnej pozostałym, przezroczystym z innych powodów przedmiotom,
kryje się granica
między widzialnym i niewidzialnym.
I to, rzeczywiście,
momentami bywa interesujące.
Nadal jednak nie pozwala mu to konkurować z jego drewnianym odpowiednikiem
przy którym zjedzono
tyle wspólnych posiłków,
siedząc (czasem już ledwo co)
przy niebywałej ilości wciąż dostawianych, zawsze wypełnionych po brzegi talerzy, w które w porze obiadowej dodatkowo 
lał się gęsty lśniący sos
łączący słowa w zdania,
zdania w rzeczone historie,
historie w leżące przy drodze kamienie.
Tyle, że.
Tyle, że nie ma już tej,
której ręka najczęściej
z owej olbrzymiej sosjerki nalewała.
Nie ma tamtego wyjawiacza tajemnic, niegdyś czarnego maga,
który później okazał się
najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nie ma też tego, którego głos,
donośniejszy niż dzwon,
budził biesiadników z najgłębszego snu, takiego, w który zapada się z otwartymi oczami, nie wiedząc, jak i kiedy.
I nie ma tej, która co i raz, odruchowo, zawijała 
kosmyk blond włosów za ucho.
Robiła to nawet później,
gdy żadnego kosmyka już nie było,
a jedyne, co pozostało to właśnie ten gest, wciąż utrzymujący ją na powierzchni: koło ratunkowe
pozwalające dopłynąć na drugi brzeg.
Nie ma tego, który był, jaki był.
Nie ma tej, która była, jaka była.
Jest tak, jakby tylko się wydawali.
Albo śnili.
(Mimo, że wciąż przecież są, tyle że
gdzie indziej).
Najlepiej o tym wie
(a właściwie – wiedział)
tamten stół, 
który ich gromadził. 
Bez nich popielał z chwili na chwilę.
Uwalniał uwięzione w sobie historie.
Odparowywał łzy i żale
w postaci mgieł
znienacka zasnuwających miasta i wsie.
Oddawał uderzenia bezsilnego gniewu w formie błyskawic przecinających
najbardziej pogodne nieba.
Nie, nie mścił się.
Nie umiałby.
Po prostu odchodził, atomiał na powrót, aż w końcu został
tylko na zdjęciach, które
od czasu do czasu
(chyba coraz rzadziej)
oglądam z niedowierzaniem,
jakbym oglądała kadry
z życia kogoś innego.
A kiedy, zanurzona
w tamtym równoległym świecie,
opieram się o swój przejrzysty stół,
żeby dłużej i bliżej
przyjrzeć się owym stop-klatkom,
rozpoznać kogoś na nowo,
uśmiechnąć się może lub uronić łzę,
zatopić i nie wrócić,
wyruszyć w wielkie nieznane,
albo całkiem małe, byle tylko gdzieś dalej, od razu wzdrygam się i cofam.
Chłód szklanego blatu
sprowadza mnie z powrotem.
Na to zawsze mogę liczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz