czwartek, 20 lipca 2023

Narodziny świata

 
  - Zrozum - powiedział Bóg cichym, lecz jednocześnie stanowczym głosem; głosem, dzięki któremu, jak wierzył, a może już tylko chciał wierzyć, będzie mógł w końcu osiągnąć zamierzony przez Siebie cel - jeżeli cię stworzę, będziesz cierpiał. - Jeśli stworzę świat przejawiony, jeśli oblekę twojego ducha w ciało, to siłą rzeczy - i tu Bóg leciutko westchnął, gdyż został zmuszony, aby tłumaczyć to, co dla Niego było oczywiste, a takie rzeczy zawsze trudno się tłumaczy - stworzę zarazem świat materii; duch wcielony to duch przejawiony w materii. A materia jest nieustępliwa. To zaś, co jest nieustępliwe, zawsze w którymś momencie przynosi ból, przynosi cierpienie. Duch natomiast - tu Bóg uśmiechnął się zachęcająco - duch, zwłaszcza taki, który nigdy nie był przejawiony, którego nie tchnąłem jeszcze w materię nie zna bólu, nie zna cierpienia.
  I teraz Bóg uśmiechał się już naprawdę szeroko, niemal pewny, że odpowiedź na takie wyjaśnienie i związaną z nim dyskretną sugestię może być tylko jedna; mylił się jednak. 
  - Ale ja chcę! - człowiek, którego jeszcze nie stworzono, ale który już istniał w swoim pragnieniu, już sam o sobie marzył z tak wielką  intensywnością, że nie mógł w nocy zasnąć, a kiedy w końcu czasem mu się to udawało śnił się sam sobie; śniło mu się, że został już stworzony, że biega po bezkresnych polach, zdobywa wysokie szczyty, nurkuje w oceanicznych otchłaniach, opala się na leżaku przed własnym domem odgrodzonym od sąsiadów wysokim żywopłotem, człowiek ów tupnął nieistniejącą nogą ze złością i wzburzeniem.
  - Ale ja chcę! - powtórzył. - Chcę, chcę, chcę! Dlaczego, skoro jesteś Bogiem - tu jeszcze niestworzony, ale już przepełniony pragnieniami człowiek zaczerwienił się przeczuwając, że prowokowanie Boga może skończyć się, mówiąc eufemistycznie, różnie - nie potrafisz pojąć tak prostej rzeczy?!
  Nieistniejące, ale spragnione widoku świata, oczy człowieka napełniły się nieistniejącymi łzami. Był gotów tak stać, tupać i krzyczeć w nieskończoność. I właśnie znów miał się rozwrzeszczeć po raz nie wiadomo który - prowadził bowiem z Bogiem taki dialog już... - nie można powiedzieć, że od długiego czasu, bo czasu jeszcze wtedy nie było, ale któryś raz z rzędu ta sama rozmowa z pewnością się powtórzyła - gdy nagle się zreflektował. Sam by się sobą zdziwił, gdyby mógł. Otarł nieistniejącą dłonią nieistniejące łzy w takichże oczach i powiedział:
  - Słuchaj, jeśli Ty się o mnie martwisz - a zabrzmiało to tak, jakby dopiero teraz sens Boskich słów o cierpieniu nieodłącznym od świata materii do niego dotarł - to naprawdę zupełnie niepotrzebnie. Ja sobie ze wszystkim poradzę, zobaczysz.
  Zniecierpliwiony i nieco już zmęczony Bóg w odpowiedzi parsknął śmiechem; gdyby istniały wówczas wulkany z pewnością od owego parsknięcia wybuchłyby i to wszystkie naraz, na oceanach rozszalałaby się sztormy, krowy ze stoicyzmem przeżuwające trawę znieruchomiałyby wytrzeszczając swoje wielkie oczy, ptaki pospadałyby z nieba i  tak dalej. To wszystko dopiero jednak (w rozmaitym natężeniu) dopiero miało nadejść, póki co zaś Bóg złapał się na tym, że parskanie, zwłaszcza w odpowiedzi na czyjąś wypowiedź, jest mało kulturalne i niezbyt przystoi Bogu, zamarkował więc, że ma chrypkę i lekko odkaszlnął, żeby przesłonić w ten sposób parsknięcie. Człowiek udał, że owego parsknięcia nie usłyszał; udał to, oczywiście, sam przed sobą, co przyszło mu tym łatwiej, że jeszcze nie istniał.
  - To jak będzie? - Boże, i jak się wydawało, wielce uparte przyszłe stworzenie, opuściło ze smutkiem (jeszcze nieistniejącą) głowę i (jeszcze  nieistniejącą) gołą stopą zaczęło rysować na piasku na którym stali (rzecz bowiem działa się na nieistniejącej, ale jednak, pustyni) jakieś esy - floresy.
  I zapatrzył się Bóg na te piaskowe malunki, wyraz nieprzezwyciężalnej woli zaistnienia i samostanowienia, i znowu westchnął.
  A potem popatrzył w człowiecze pragnienia; wyświetliły mu się wszystkie, wysnuły z Boskiego wnętrza od początku do końca. Wiedział Bóg od zawsze, że tam są i że w Nim są bezpieczne. Ale wiedział też, że kiedyś będzie musiał je wypuścić; i że wraz z nimi będzie musiał wypuścić człowieka. Sam istniał przecież poza wszelkimi pragnieniami.
  I wejrzał Bóg w owe pragnienia głęboko, uczciwie, po Bożemu po prostu, a trwało to krócej niż mrugnięcie okiem i powiedział cichym i jednocześnie stanowczym głosem:
  - Niech się stanie. Niech narodzi się człowiek z całym jego światem.
  I stało się.
  A potem często działo się tak, że Bóg z rozpaczy i zawstydzenia często aż odwracał wzrok i zalewał się łzami.
  Bo działo się straszliwie, tak, jakby człowiek pragnął cierpienia, jakby wzywał je do siebie, jakby kochał ból, jakby bez niego nie był w stanie poczuć, będącej dla niego przeciwwagą, radości, rozpoznać tego, co dobre, zaznać ukojenia.  I taka też poniekąd była prawda.
  Ale tylko właśnie poniekąd, gdyż byli też wśród ludzi i tacy, którzy dostrzegali, że szarpanina między przeciwieństwami prowadzi donikąd. Było ich niewielu. Inni ludzie nazywali ich szamanami i magami. Owi szamani i magowie zapraszająco, przepraszająco, błagająco, dziękczynnie (w zależności od sytuacji) machali do Boga rękami, tańczyli w kręgach, często przy wielkich ogniskach, wywijając przy tym jakimiś piórami i instrumentami własnej roboty, śpiewali przepiękne pieśni ciągnące się niczym dźwiękowe wstęgi dniami i nocami, odczarowujące to, co złe; słowem robili wszystko, żeby tylko Bóg przestał płakać. Chcieli dać mu do zrozumienia, że stać ich na więcej, że potrafią znaleźć w sobie harmonię - właśnie między innymi poprzez taniec i śpiew. Wydawali się Bogu tak zabawni i zarazem rozczulający, że czasem rzeczywiście się rozchmurzał i bywało, że nawet sam nie zauważył, kiedy deszcz od tego jego Boskiego uśmiechu przemijał.
  Ale powody do płaczu miał nadal, choć musiał przyznać, że człowiek uparcie próbuje świat materii dla siebie oswoić i sobie przysposobić. Śpiewających szamanów z czasem było już na świecie coraz mniej, większość bowiem nie chciała wsłuchać się w to, co mają do przekazania, nie chciała współgrać z naturą, wolała ją ujarzmiać. Bóg bardzo ubolewał, że szamani i magowie zostali ze świata niemal zupełnie wyparci, polubił bowiem ich pieśni; ale teraz, gdy wchłaniał Go kilkudniowy albo i dłuższy płacz, ludzie informowali o tym siebie wzajemnie za pośrednictwem małych pudełek z których wydobywał się dźwięk i w których pokazywali sobie ruchome obrazki, utrwalone za pomocą opanowanych przez siebie technik, zawsze, w związku z tym, przekazywane z pewnym opóźnieniem (Bóg, oczywiście, oglądał ich poczynania na żywo, na bieżąco i przede wszystkim całościowo) i o których mówili "telewizory"; ostrzegali się za ich pośrednictwem przed ulewami, a potem zabezpieczali przed nimi... A gdy rzeki, które wskutek obfitych opadów i tak wylewały, porywając ze sobą ich dobytki, pomagali sobie wzajemnie jak tylko mogli, ściągając z dachów, z drzew, ze wzgórz, zależy gdzie kogo fala wyniosła, najbardziej nawet nielubianych sąsiadów, nie zważając na ciągnące się między nimi, nieraz całymi latami waśnie, przekraczając wówczas w sobie to, co małe, sięgając do swego ducha, który w końcu - było nie było - w nich był wcielony. Wykazywali się wtedy taką siłą woli i determinacji, że Bóg aż się zawstydzał (tym razem za Siebie) i szybko ocierał łzy, żeby nie musieli aż tak się męczyć. Zwłaszcza, że - z drugiej strony - byli wśród nich też tacy, którzy nie dość, że nikomu nie pomagali, to jeszcze chcieli na takich kataklizmach korzystać, okradając zrozpaczonych ludzi, ich wydane na pastwę żywiołu domy, ich niegdysiejsze schrony i azyle, teraz same bezradne, niepotrzebne… I tak wił się człowiek, lawirował, między dobrem i złem, nie tylko przy okazji deszczów, nie tylko wtedy, kiedy Bóg zalewał się łzami; tym bardziej, że właściwie był to skutek wcześniejszego człowieczego działania.
  Bóg, zdeterminowany w końcu do granic swojej wytrzymałości, podpowiedział  kilku ludziom, kiedy ci spali, jak oni i inni ludzie mogliby w życiu postępować, żeby wiodło im się lepiej i łatwiej. W tym samym temacie u kilku innych wywołał olśnienie, muskając ich znienacka w środek czoła, tam, gdzie u zarania stworzenia umieścił im „trzecie oko”, aby mogli widzieć niewidzialne, z czego jednak, ku bezbrzeżnemu Bożemu zdumieniu, ludzie korzystali bardzo niechętnie i jakby z pewnym zażenowaniem. Lżejsze niż podmuch wiatru muśnięcie, przypomniało im na szczęście, jacy potrafią być wspaniali.  
  Wybrańcy przyjęli i zrozumieli Boskie przekazy; nieustraszenie zaczęli głosić je dalej. Stwórca już, już miał się radować razem z nimi, ale niestety bardzo szybko zaczęły się tzw. schody, przez co Bóg z kolei omal nie wpadł w depresję. Jego proste i jasne przekazy zostały bowiem poprzemieniane w różne religie, a te z kolei - jak wszystko z czym stykał się człowiek - z czasem, zamiast służyć temu, co czyste i zarazem mocarne, zaczęły służyć różnym gierkom, wywyższaniu się jednych ludzi nad drugimi, wykorzystywaniu jednych przez drugich na każdym poziomie i w każdy możliwy sposób.
  I załamał się wówczas Bóg i poszedł do lasu odpocząć. A tam zobaczył wielu ludzi poprzywiązywanych wysoko na drzewach; w ten sposób bronili tych drzew przed ścięciem przez innych ludzi, którzy stojąc na dole z piłami i siekierami, nie przebierając w słowach, informowali tych na górze, co myślą o nich samych, ich rodzicach i dziadkach, oraz co im zrobią, jak w końcu z tych drzew zlezą, bo kiedyś na pewno będą musieli…
  I przypomniał sobie wtedy Bóg swoje własne słowa o cierpieniu; słowa, których i tak nigdy przecież nie zapomniał, ale teraz miał wszystko unaocznione; a przecież patrzeć, jak cierpi ktoś, kogo się kocha, to jednak coś innego niż dokonać choćby najgłębszego, szybszego niż mrugnięcie okiem, wglądu. I postanowił Bóg, że dłużej nie może się tak przejmować, bo w końcu Sobie zaszkodzi, a przecież musi nadal istnieć dla tego tam... malca... tak straszliwie wijącego się między wszystkimi możliwymi i niemożliwymi skrajnościami, walczącego zawsze, w każdej sekundzie o życie, którego onegdaj tak usilnie się domagał. Hołubiącego je i wynoszącego ponad wszystko bez względu na okoliczności,
  I od tamtej pory Bóg najczęściej płakał i śmiał się równocześnie; działo się to w Nim spontanicznie, miał jednak cichą nadzieję, że skoro On potrafi w ten sposób pogodzić w sobie skrajności, to jego małe ludziki też się w końcu tego nauczą. Nie wyrywał się już z żadnymi bezpośrednimi przekazami, wolał nie ryzykować, choć kusiło go nieraz - widział tych, którzy przyjęliby je z pełną odpowiedzialnością, z jasnym, otwartym umysłem i czystym sercem - ale bał się, że znowu Jego słowa zostaną wypaczone i powstaną kolejne religie. Choć widział też, że niektórzy szukają z Nim bezpośredniego kontaktu, z czego zawsze bardzo się cieszył.
  I tak to trwa do dziś - Bóg płacze i śmieje się równocześnie; a kiedy te dwa stany emocjonalne osiągają w nim Boską (siłą rzeczy) równowagę zapada cisza. Wszechprzenikająca cisza, która istniała zanim wszystko się zaczęło.
  I wiedział Bóg od zawsze, że jej nie stracił.
  I że właśnie w ten sposób najlepiej dotrze do ludzi; zwłaszcza do tych, którym udało się choć raz, przez moment, usłyszeć tę ciszę, do tych z nich, którzy coraz rzadziej tupali... Bo na razie tych, którzy w ogóle nie tupali, dodatkowo nie wpisując tego jednocześnie w żadną teorię, ideologię, filozofię ani religię była tylko garstka; ale rozumiał Bóg, że ta garstka wystarczy Mu… na początek. Całkowicie inny od tego poprzedniego; i zarazem, bez tego poprzedniego, absolutnie niemożliwy.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz