sobota, 28 listopada 2020

Czerwony Kapturek - reaktywacja

 

  Było słoneczne popołudnie, kiedy to Czerwony Kapturek wybierał się do swojej, mieszkającej w głębokim lesie, babci. Czerwony Kapturek był śliczną, uroczą dziewczynką, dobrze znaną w swojej wiosce nie tylko ze względu na swój wdzięk i czar, ale również rezolutność i bystrość umysłu, która pozwalała Czerwonemu Kapturkowi właściwie, odpowiednio zachować się w każdej sytuacji, dostrzec i usłyszeć to, na co inni byli ślepi i głusi. Ale jeszcze bardziej sławna niż owa dziewczynka była jej mama, Natalia, również nazywana we wsi Czerwonym Kapturkiem. Czerwony Kapturek był bowiem w tej rodzinie dziedziczny - nie tylko jako rodzaj pseudonimu, ksywki, drugiego imienia, ale również jako strój - była to elegancka, zgrabna, uszyta z miękkiego, oczywiście - czerwonego, aksamitu pelerynka z kapturkiem. Natalia dostała ją od swojej babci, kiedy sama była dzieckiem. Babcia bardzo Natalię kochała, chciała dać jej coś naprawdę cennego, co będzie wyrażało jej miłość - na tyle na ile oczywiście rzeczy materialne są w stanie tego dokonać. Mają na to wielką szansę wtedy, kiedy się z nich korzysta, sprawia, że są potrzebne, nasyca się je swoją energią, wspomnieniami, duchem; kiedy tworzy się więź, która de facto staje się dzięki temu rozszerzeniem, przedłużeniem, zintensyfikowaniem więzi między obdarowującym i obdarowanym.         
  Czerwona pelerynka była ulubionym strojem zarówno Natalii, jak i jej rezolutnej córki, Zofii. Wiązała się z nią historia, która sprawiła, że nie tylko mama i córka były znane w swojej wsi, ale również wieś w której mieszkały była znana na całym świecie. Ów czerwony przyodziewek Natalia miała bowiem na siebie, kiedy przed wieloma laty, tak, jak teraz jej córka, Zofia, odwiedzała swoją babcię (czyli prababcię Zosi) w jej leśnym domu. Idąc do niej również pewnego pięknego, słonecznego dnia, spotkała po drodze wilka, który zwiódł ją na manowce; wypytawszy nieśmiałe, niewinne dziecię, jakim wówczas była Natalia, dokąd idzie i po co, sam pognał do domu jej babci, nakłoniwszy uprzednio dziewczynkę, żeby nazbierała dla babuni kwiatków. Zyskał dzięki temu czas, żeby znaleźć się w leśnym domu przed Czerwonym Kapturkiem, połknąć babcię na raz, jako, że była mała i krucha, niczym ciastko, i zaczekać w tymże domu na nieświadomą niczego dziewczynkę, która wreszcie zjawiła się w jego drzwiach z naręczem kwiatów zza którego ledwo ją było widać. Wilk, niestety, dostrzegł ją bez trudu i również połknął na raz, niczym małe i kruche ciastko. Obie dziewczyny wyratował z opresji - wydobył z brzucha wilka - myśliwy, który akurat przechodził tamtego popołudnia koło domu babci. Usłyszał dobiegające z niego chrapanie - tak głośno chrapał bowiem wilk, który słodko zasnął z przejedzenia - i z sobie tylko znanych powodów uznał, że pozwala mu to wtargnąć do środka. Szczęśliwie dla myśliwego - nieuzasadnione wtargnięcie jest wszak karalne - okazało się, że miał prawo dokonać interwencji.
  Wilk jej nie przeżył.
  I właśnie tak tę historię zapamiętała Natalia, tak opowiedziała ją w wiosce, swojej mamie, a potem swojej córce, Zofii, którą właśnie również często nazywano we wsi Czerwonym Kapturkiem; robili tak zwłaszcza najstarsi mieszkańcy, który pamiętali Natkę (tak przed laty mówiono na Natalię), jako dziecko i widzieli, jak bardzo córka przypomina matkę, tyle, że szczęśliwie wolna jest od jej naiwności, za to równie, choć na swój własny sposób, jest urocza. Natalia nie miała nic przeciwko temu, aby na jej córkę wołano tak, jak kiedyś na nią, i wzruszała się za każdym razem, kiedy jej dziecko zakładało czerwoną pelerynkę. Widziała bowiem, jak wiele matek, w swojej córce siebie, ale było w tym coś więcej; patrząc na nią uprzytamniała też sobie, jak wiele w jej życiu zmieniło się od pamiętnego wydarzenia w lesie.
  Natalia nie bała się już wilków. A przecież byłoby to w pełni uzasadnione; w końcu onegdaj połknął ją wilk, trafiła do ciemnej i wilgotnej czeluści jego brzucha i spędziła tam jakiś czas. O czym wtedy myślała i czy w ogóle była w stanie myśleć, wiedziała tylko ona. O tym zaś, że z pewnością czuła wtedy wielki strach wie chyba każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni i empatii.
  A jednak Natalia nie tylko nie bała się ani lasu, ani wilków, wręcz przeciwnie - kochała wilki, a to za sprawą swojej mamy Heleny, tej samej, która kiedyś, zanim wysłała ją do babci, zawsze bardzo surowo przestrzegała ją przed wejściem do lasu, nastawiała ją do niego, jakby to było jedno wielkie żywe zagrożenie. Natalia, jak dziś pamiętała, mamine ostrzeżenia i uwagi, jakie ta dawała jej przed leśną wyprawą, jak kazała jej iść przed siebie nie oglądając się na boki, nigdzie nie zatrzymując, jakby groziło to czymś potwornym, złym i niebezpiecznym. Natalia świetnie pamiętała, jak mama powtarzała jej, żeby nie biegła przez las, bo mogłaby się potknąć i stłuc butelkę wina, którą niosła dla babci. Tak, jakby to ta butelka była najważniejsza, ważniejsza niż Natalia, a sama Natalia była największą niezgułą i niezdarą na świecie. Z pewnością nie zrodziło to w Natalii przekonania, że jest kimś wartościowym. Obwarowując bowiem kogoś niezliczonymi ostrzeżeniami i emocjonalnymi „straszakami” tłumi się w nim pewność siebie, sprawia, że ów ktoś jest drażliwy na wszystko wokół, „brak mu skóry, pancerza”, nie jest w stanie rozpoznać zła, gdy to pojawi się na jego drodze. Taki ktoś, komu podprogowo wmawia się, że jest niezgułą niezdolną przenieść w całości butelki wina z punktu A do punktu B, staje się uprzedzająco grzeczny wobec wszystkich innych, którzy (wedle jego zainfekowanego mniemania) z pewnością potrafią dokonać owej niezwykłej sztuki, będącej tak naprawdę najbanalniejszą czynnością pod słońcem. 
  Helena, mama Natalii nie była jednak złą kobietą, kochała swoją córkę; kochała ją i wychowywała tak, jak umiała. Kiedy Natka po swojej przygodzie w lesie znalazła się wreszcie w domu, mama długo ją tuliła, nie mogła przestać płakać i przez kilka następnych nocy wstawała i sprawdzała, czy córka jest w swoim pokoju, w łóżku, czy nic jej nie grozi. Taka już była. Widocznie jej samej brakowało pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Może też kiedyś w życiu coś straciła, albo sprawiła, że coś zostało zaprzepaszczone, jakaś przysłowiowa „butelka wina” i owo poczucie straty długo nosiła w sobie, pozwalając (mimowolnie, podświadomie), aby żyło w niej przez całe lata. Kiedy zaś została mamą zaczęła projektować je na swoje dziecko, najbliższą jej osobę, kogoś zupełnie od niej oddzielnego w kim jednak przecież przeglądała się przez jakiś czas jak w lustrze.
  Od tamtej pory jednak, jako się rzekło, od dnia pamiętnej wyprawy Natalii do lasu, wiele się na świecie zmieniło, wiele rzek wezbrało, inne całkiem wyschły, niektóre góry się wypiętrzyły, inne skruszały na pył, Helena zaś nie tylko przestała bać się lasu i wilków, ale i pokochała je wielką miłością; zaś dzięki niej pokochała je również jej córka Natalia i wnuczka Zosia.
  Miłość ta narodziła się w Helenie pewnego wczesnojesiennego, magicznego dnia. Helena, będąca już wtedy stateczną panią, wybrała się do lasu. Spacerowała po głównej drodze, nie zbaczając na boki, tak, jak przed laty sama nakazywała to swojej córce. Maleńkie, podskórne obawy przed lasem jeszcze wówczas czaiły się w jego rozedrganych cieniach, szelestach i przedziwnych, przypominających pradawne języki, dźwiękach dobiegających niespodziewanie z różnych stron, jednocześnie jednak, tak naprawdę, Helenę zawsze coś do lasu ciągnęło, zawsze wydawał się jej tajemniczy, dostojny, niezgłębiony w każdym sensie tego słowa. Dlatego te spacery były bardzo ważnym, cotygodniowym, rytuałem w jej życiu; z wielu rzeczy mogłaby zrezygnować, ale na pewno nie z nich.
  I oto podczas jednego z owych spacerów, kiedy jesień wybarwiła las na przepiękne złociste czerwienie, Helena znienacka natknęła się na wilka. Zwierzę wpadło we wnyki zastawione przez złych ludzi (zapewne mieszkańców wioski w której Helena mieszkała) i potwornie cierpiało. Jego lewa tylna noga była uwięziona, widać było, że wilk od wielu już godzin szaleje z bólu, bezsilności i rozpaczy, że szarpanie się, próby uwolnienia poważnie nadwyrężyły jego siły. A właściwie - jej siły. Mama Czerwonego Kapturka zauważyła bowiem, że wilk jest zaokrąglony, ma lekko nabrzmiałe sutki; szybko uzmysłowiła sobie, iż patrzy na wilczycę w ciąży… Oczywiście, gdyby to był wilk, samiec, Helena postąpiłaby identycznie. Ale ponieważ sama była matką, od razu, choć wówczas jeszcze nie w pełni sobie to uświadamiała, poczuła ze zwierzęciem szczególną więź, nieporównywalną z żadną inną.
  Bez chwili wahania kucnęła, żeby znaleźć się na poziomie oczu wilczycy i spokojnym głosem wyjaśniła jej, że chce do niej podejść i pomóc uwolnić się z potrzasku. Nie zastanawiała się, czy to, co robi jest normalne, czy nie, racjonalne, czy wręcz przeciwnie, czy zwierzę zrozumie jej intencje. Nad tym ostatnim nie musiała zresztą się zastanawiać, bo całą sobą wiedziała, że zostanie przez tę drugą istotę, która znalazła się w tak strasznym położeniu, doskonale odczytana, zgodnie ze swoimi zamiarami.
  „Znalazłam się wtedy w zupełnie innym świecie” - powtarzała Helena za każdym razem opowiadając tę historię z wielką tkliwością i jakąś tęsknotą, którą rozumiała tylko ona sama, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało: - „W świecie w którym bez trudu można porozumieć się ze wszystkim, co żyje. Właściwie nawet nie musiałam używać słów, wiem, że Wiki - bo takie imię dostała wilczyca, był to pieszczotliwy skrót od imienia Wiktoria; Wiktoria zwycięska i niezłomna - i tak by mnie zrozumiała”.
  Wilczyca słysząc głos Heleny przestała się szarpać, wić się rozpaczliwie we wszystkie strony, i pozwoliła kobiecie do siebie podejść. Helena, zbliżając się do wilczycy, szeptała do niej słowa, których sama, gdy już było po wszystkim, choćby ktoś złożył jej u stóp bogactwa całego świata, nie byłaby w stanie odtworzyć. Przez cały ten czas kobieta i wilczyca patrzyły sobie w oczy. W końcu, kiedy Helena znalazła się blisko wnyków (czas przestał wtedy istnieć, więc nie miała pojęcia, czy docierała do nich w ciągu kilku stuleci, czy kilku sekund), najdelikatniej jak mogła poluzowała przeklęty drut. Nie było to łatwe. Helena bała się, że jakimś swoim nieostrożnym ruchem może tylko pogorszyć sytuację, ale ten lęk był jakby usytuowany w tle, nie należał do niej. Przez cały czas, kiedy uwalniała zwierzę z wnyków czuła, że kieruje nią coś, co jest od niej nieskończenie większe, mądrzejsze, zna każdy ruch z wyprzedzeniem - o pomyłce nie mogło więc być mowy.
  W końcu Helenie udało się rozszerzyć drut na tyle, że wilczyca wysunęła z niego łapę. Była wolna.
  Helena prześledziła drucianą pułapkę wzrokiem i uwolniła z niej również drzewo do którego wymysł z dna piekła był przywiązany. Potem zwinęła drut najściślej jak się dało i schowała w zaciśniętej pięści z której oczywiście złowieszczo wystawał. To również zrobiła znajdując się poza czasem, jakby wciąż kierowała nią ta sama siła, która zaprowadziła ją dzisiaj w tę okolicę. Las był przecież ogromny, mogła znaleźć się w jakimś innym jego zakątku; trafiła jednak tutaj. 
  Dopiero więc po pewnej chwili Helena spojrzała za siebie, raczej nie licząc na to, że zobaczy wilczycę. Była przekona, że ta odbiegła, gdy tylko została uwolniona.
  Zwierzę jednak zostało. Podeszło do kobiety i starannie ją obwąchało. Zapamiętywało ją. Dopiero potem wilczyca niespiesznie odeszła. Zanim jednak całkiem wtopiła się pomiędzy leśne drżące cienie i słoneczne blaski, przystanęła, odwróciła się i długo patrzyła na kobietę. Helena w pewnym momencie doznała irracjonalnego, przemożnego wrażenia, iż wilczyca uśmiecha się. Nie mogła nie odwzajemnić tego uśmiechu; coś uśmiechnęło się przez nią, coś bardzo dobrego, czego nigdy przedtem nie czuła. Po chwili wilczyca ponownie się odwróciła i na dobre zniknęła kobiecie z oczu.
  Jakby nigdy jej nie było.
  Była jednak, istniała, to, co się zdarzyło między nią i Heleną zdarzyło się naprawdę. I potem, już za każdym razem, gdy kobieta wybrała się do lasu, napotykała w nim w wilczycę, która zupełnie niespodziewanie wyłaniała się zza któregoś drzewa. Najpierw ukazywała się tylko kształtna głowa, bystre, złote oczy uważnie patrzyły na kobietę, potem wilczyca pomału do niej podchodziła, witały się z pewnej odległości, rozmawiając bez słów, a po wielu, wielu dniach wilczyca po raz pierwszy pozwoliła pogłaskać się po łbie. Oczy Heleny napełniły się łzami, kiedy poczuła pod palcami szorstką sierść. Od tamtej pory zawsze wędrowały po lesie razem. Kobieta wychodziła na te spacery już nie raz, lecz kilka razy w tygodniu. Tylko córce opowiedziała o swojej przyjaźni z wilczycą.
  Któregoś popołudnia Wiki nie przyszła jednak na ich spotkanie.  Zaniepokojona Helena najpierw długo chodziła po lesie nawołując swoją przyjaciółkę, rozglądała się za nią, weszła w las tak głęboko, jak nigdy przedtem, aż w końcu nawet słonce się tym zniecierpliwiło i zaczęło zachodzić za pobliskie drzewa. I właśnie wtedy, kiedy słoneczne promienie dotknęły czubków największych dębów, mama Czerwonego Kapturka doznała olśnienia. Uświadomiła sobie, że Wiki najpewniej albo właśnie rodzi dzieci, albo już urodziła, w związku z czym musi zajmować się maluchami, które bez niej są przecież absolutnie nieporadne.
  Przejęta Helena nie miała innego wyjścia, musiała wrócić do domu. Ale nie przespała w nocy ani minutki, a następnego dnia, bladym świtem, znów była w lesie. Nie wiedziała po co, skoro bowiem Wiki była tak bardzo zajęta, mogło upłynąć sporo czasu, zanim znów wyszłaby jej na spotkanie. Jednak instynkt jej nie zawiódł, dzięki znajomości z wilczycą wręcz niebywale się rozwinął; kobieta, której życie składało się niemal wyłącznie z samych reguł, nauczyła się mu ufać. I słusznie, jak się okazało. Kiedy bowiem wędrowała po lesie, już od dawna zrezygnowawszy z głównej drogi, kiedy słońce dopiero co zaczynało przenikać leśne ostępy, zdziwione, że znów zastało w nich Helenę, między drzewami, zaledwie kilka metrów od kobiety pojawił się wilk. Wielki, ciemnoszary, z nieustępliwym, zdecydowanym spojrzeniem złotych oczu.
  Helena zmartwiała z przerażenia. Dawny lęk, mimo przyjaźni z Wiki, powrócił w jednej chwili. W następnej szczęśliwie zniknął, tym razem już ostatecznie. Wilk wpatrywał się w nią, potem zaś lekko się cofnął i kiwnął swoją piękną, kształtną głową. Znowu się cofnął i znowu kiwnął. Helena pomyślała, że właśnie śni jeden ze swoich najpiękniejszych snów i bez wahania poszła za szarym wilkiem, który zaprowadził ją do jej przyjaciółki i trójki jej ślicznych, uroczych, słodkich, rozbrykanych, wszędobylskich dzieci, które od pierwszej chwili zaakceptowały Helenę, jako członka stada. Trochę dziwnego, bo chodzącego na dwóch tylnych łapach, co musiało być strasznie męczące, ale skoro mama powiedziała, że ta dziwnie chodząca istota jest w porządku - była w porządku. Innych, podobnie chodzących istot, stanowczo kazała się wystrzegać.
  Przyjaźń między wilczycą i kobietą rozwijała się i umacniała z upływem czasu, a kiedy Helena przeprowadziła się do odziedziczonego po swojej mamie domu w lesie, przyjaciółki mogły widywać się jeszcze częściej. Teraz to Helena była babcią, i teraz to ją odwiedzała czasem jej wnuczka, Zosia. I oczywiście Wiki. 
  Przez jakiś czas wszystko układało się wspaniale, później jednak cały świat wywinął się od podszewki i to z taką siłą, że dotarło to nawet w głąb lasu.
  Władze niemal wszystkich krajów na świecie ogłosiły, że panuje pandemia. Że wszędzie, w każdym kraju i w mieście grasuje straszny wirus. Żeby zaś zmniejszyć jego zasięg, żeby tak natarczywie wszędzie się nie wciskał, jak to oficjalnie twierdzono po sto tysięcy razy dziennie z radia i telewizji, władze wprowadziły szereg obostrzeń, zakazów i nakazów powodujących, że życie - takie, jakie ludzie dotąd prowadzili - straciło rację bytu. Dla wielu straciło nawet jakikolwiek sens; nie mogli żyć, tak, jak chcieli, a żadnej alternatywy nie było. Przed wszystkimi otworzyła się wielka otchłań i przez jakiś czas zionęła wielką niewiadomą.
  Wielu zatem ludzie straciło grunt pod nogami, zaś wszyscy, bez wyjątku - bez względu na to, jak bardzo, nowe, nie mające nic wspólnego z konstytucjami danych krajów, „pandemiczne prawa”, ich dotyczyły, stracili również twarze i to dosłownie, ponieważ władze na całym świecie nakazały, aby wszyscy obywatele zakrywali usta i nosy za każdym razem, gdy wychodzą z domu. Niektórzy ludzie, jeszcze zanim ogłoszono pandemię, już chodzili w maseczkach, ponieważ bali się oddychać zanieczyszczonym powietrzem; zanieczyszczonym zresztą przez… samych ludzi. Ci maseczki lubili, wierzyli w nie, nie wiadomo zresztą dlaczego, ponieważ wierzyć można na przykład w Boga; albo i nie. Była to jednak ich osobista sprawa. Innym jednak maseczki bardzo nie odpowiadały, dusili się na samą myśl o nich. Jakim są koszmarem, Natalia w pełni zdała sobie sprawę (sama od początku ich nie znosiła i zawsze zastępowała maseczkę cienkim, a potem grubszym szalem, ponieważ obostrzenia trwały przez wiele miesięcy), kiedy pewnego dnia wybrała się do większego miasta, aby załatwić jakieś sprawy urzędowe. (Na miejscu okazało się zresztą, że nie może wejść do budynku urzędu, tylko musi wrzucić podanie z którym przyjechała do specjalnej skrzynki oddalonej od owego budynku o kilkanaście metrów; ze skrzynki tej wszystkie podania przenoszone były, wyłącznie do tego przeznaczonym dronem, do innej, stojącej już bliżej budynku, w której przez kilka dni poddawane były tzw. kwarantannie, i dopiero potem zatrudniony w tym celu pracownik urzędu, ubrany w masywny kosmiczny skafander, pakował podania do worka wykonanego ze specjalnej folii i przenosił go do budynku urzędu; Natalia uznała, że nawet Kafka nie powstydziłby się takich rozwiązań i „cieszyła się”, że na rozpatrzenie jej sprawy potrzeba trochę więcej niż kilka dni, inaczej cała jej wyprawa byłaby na nic). W pewnej chwili wybrała się również na zakupy. Pod sklepem zobaczyła osiedlowego, jak się domyśliła, zamaskowanego, jak cała reszta społeczeństwa, pijaczka. Stał w pobliżu zadaszonego stoiska z płatnymi koszami sklepowymi, które co chwila odkażano, i nieznacznie się chwiał. Balansował do przodu i do tyłu, mocno widać pochłonięty tą czynnością, skupiony wyłącznie na tym, wylogowany zarazem do pewnego stopnia z otoczenia, gdy nagle podszedł do niego równie zamaskowany mężczyzna. Rozbujany pijaczek z wrażenia przestał się bujać; przekrwionymi, błyszczącymi oczętami znad wymiętej szmaty okalającej mu nos i usta usilnie wpatrywał się w zamaskowanego, jak on sam, intruza. W jednej chwili, z rozbujanego ludzkiego wahadła starannie odmierzającego wyłącznie swój własny bezczas, stał się uosobieniem skupienia uwagi, ale i zarazem konsternacji. Musiało być napięcie trudne do zniesienia i dopiero po chwili człowiek ów odetchnął z wyraźną ulgą; zaktywizowanym na tę okoliczność szóstym zmysłem zdołał w końcu w zamaskowanym przybyszu rozpoznać swojego znajomego. Panowie przywitali się, mocno ściskając sobie dłonie, śmiejąc się pod szmacianymi kagańcami, uradowani, niczym dwaj rozbitkowie, którzy wylądowali na tej samej bezludnej wyspie, tyle, że na dwóch jej krańcach, wreszcie jednak wytrwale wędrując linią brzegową (żeby nie zabłądzić w dżungli porastającej wyspę) natrafili na siebie i od razu zrobiło im się raźniej. A rozbujany „marynarz”, potrząsając ręką cudem odnalezionego kolegi powiedział słowa, które zostały z Natalią (niegdysiejszym, tak przecież wrażliwym na świat, Czerwonym Kapturkiem) słowa, które zostały z nią na długo; potwierdzały bowiem to, co sama czuła: 
  - Człowiek człowieka nie poznaje przez te maseczki.
  Natalię przeszedł wówczas dreszcz. Chciała nawet zrezygnować z zakupów, uciec przed siebie, choćby na piechotę dotrzeć do swojej wsi od której dzieliło ją wiele kilometrów. Przemogła się jednak i weszła do supermarketu, który był niemal tej samej wielkości, co wieś w której mieszkała; żeby nie potęgować w sobie wrażenia, iż gra w horrorze klasy B, starała się nie patrzeć na otaczające ją zewsząd zamaskowane twarze. Najszybciej, jak się dało wróciła do siebie, do domu.
  Zakazy i obostrzenia, również te związane z noszeniem maseczek, raz obowiązywały, za chwilę były nieaktualne, potem znów je wprowadzano i tak w kółko. Ta huśtawka spowodowana była wskaźnikami zakażeń, które również ogłaszano w mediach, sto tysięcy razy dziennie, albo i częściej, uderzając w żywych liczbami zgonów, nie pozwalając im złapać oddechu nawet w kagańcach. Wszystkie te wiadomości docierały oczywiście i na wieś w której mieszkały Natalia, Zosia i Helena. Na szczęście w lasach przeważnie można było chodzić z odsłoniętą twarzą. Czasem jednak nie można było. Człowiek nigdy nie wiedział w jakim świecie się obudzi. Łatwo więc było się zgubić. O wiele łatwiej niż w lesie. I o wiele straszniej. W lesie zawsze natura podpowie, jak wydostać się z najgęstszych chaszczy, wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Wobec odgórnie narzuconych obostrzeń i kar nakładanych na tych, którzy się do nich nie stosowali, jest się całkowicie bezradnym.
  Ten straszny czas terroru spowodował wiele zmian w ludziach; sprawił on między innymi, że ci, którzy dotąd czuli się niekomfortowo wykonując swoje zawody, choć sami przed sobą rzadko się do tego przyznawali - między innymi ochroniarze zatrudnieni we wszelkich tzw. ośrodkach użyteczności publicznej, w sklepach, w parkach i ogrodach, mundurowi wszelkich służb nawet najniższego szczebla, których władza upoważniła do egzekwowania od obywateli nakazu noszenia maseczek i karania za nieprzestrzeganie go, stali się władcami świata. Wyszło wówczas na jaw, zza szmacianych kagańców, iż wybrali oni takie, a nie inne zawody, aby pod pozorem egzekwowania prawa móc gnębić innych ludzi, wydało się, jak bardzo tęsknią do tego, żeby być kimś więcej niewiele dając z siebie, stosując tylko „prawo silniejszego” chronionego przez system, jak bardzo czuli się niezrealizowani w życiu. Ogłoszona pandemia dała im pretekst, aby mogli uwolnić swoje, najniższych lotów, demony, aby odegrać się za życiowe niepowodzenia, których doświadczali tak samo, jak każdy, ale nie potrafili, albo nie chcieli, przetransformować ich w nic wartościowego.
  Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że oczywiście nie wszyscy zatrudnieni w owych służbach tacy byli - tylko ci zakompleksieni, niespełnieni, ci, którzy założyli uniform, żeby ludzi dręczyć, a nie ich ochraniać; ci, którzy sami nie wierzyli w siebie, nie wierzyli, że stać ich w życiu na coś więcej. 
  Nie wierzył w to z pewnością myśliwy Szymon zatrudniony w powiecie do którego należała wioska Natalii. Gdy tylko wybuchła pandemia, zgłosił się, jak wielu mu podobnych, na ochotnika do nowo powstałej organizacji „Zamknięta przyłbica”, która miała wszelkie uprawnienia odnośnie egzekwowania wynikającego z ogłoszenia pandemii nakazu i gdy tylko spotkał kogoś bez maseczki natychmiast podbiegał do niego krzycząc z daleka:
  - Proszę zakryć twarz!
  Robił tak nawet na leśnej drodze, na pustym polu, na rynku, który zanim nastał czas terroru był ulubionym miejscem spotkań mieszkańców, zaś po ogłoszeniu pandemii zionął pustką, jak wiele takich miejsc w kraju i na całym świecie.
  Zwykle mieszkańcy wioski słuchali myśliwego - służbisty; woleli to niż dostać mandat za brak maseczki, poza tym z upływem czasu mało kto pamiętał, czy zakrywanie twarzy w danej chwili jest jeszcze obowiązkowe, a jeśli tak - to dokładnie gdzie. A może są nawet określone godziny w jakich trzeba maseczki nosić, a w jakich nie, bo obostrzenia poszatkowały życie ludzi również w odmierzany czasowo rygor. Jakby sam czas nie robił tego dotąd wystarczająco dobitnie.
  Szymon, miał przyjaciela z którym znał się jeszcze z lat przedszkolnych. Trudnych lat przedszkolnych, kiedy nie produkowano jeszcze tak dużo zabawek, jak obecnie, a przedszkole do którego chodzili Szymon i Krzysztof chyba dodatkowo oszczędzało na ich kupowaniu, bo dzieci, żeby móc jakoś po swojemu, na wesoło, spędzać czas, o każdą zabawkę musiały się niemal bić, na co zresztą ówczesne przedszkolanki pozostawały obojętne niczym przesuwające się zimą po rzece kry lodowe.
I jakoś tak się składało, że Szymon i Krzysztof zawsze w duecie walczyli o zabawki, i to często z sukcesem; nie raz i nie dwa udało im się zdobyć, a to zdewastowany wóz strażacki, a to parę połamanych krzeseł z których można było wyczarować dowolnie zaaranżowaną przestrzeń - dom, schron, namiot, co tylko przyszło im na myśl. Z upływem lat okazało się jednak, jak bardzo ci dwaj chłopcy, a potem mężczyźni różnią się od siebie. Krzysztof nie cierpiał bowiem systemu i wszystkiego, co się z nim wiązało. Mundur był dla niego strojem systemowego sługusa. Szymon czuł się w mundurze bezpieczny i zarazem władczy. Krzysztof uważał, że kobiety powinny mieć takie same prawa, jak mężczyźni. Szymon, pomny nauk swojego ojca, uważał, że każdy mężczyzna powinien mieć u swojego boku gejszę, która spełniałaby wszystkie jego zachcianki, wpatrywałaby się w niego jak w obraz i niczego nie żądała od życia dla siebie. Krzysztof ożenił się z piękną kobietą z którą był szczęśliwy, Szymon nigdy nie był w trwałym związku; właściwie to od lat był sam i gorzkniał w tej samotności coraz bardziej, nic o tym nie wiedząc.
  Drogi Szymona i Krzysztofa coraz bardziej więc się rozchodziły, a czas pandemii ostatecznie zweryfikował ich przyjaźń, która tak naprawdę chyba nigdy nie istniała, była tylko „układem uwarunkowanym okolicznościami”.
Gdy świat zaczął wywijać się od podszewki, panowie jeszcze czasem się spotykali. Szymon był bardzo podekscytowany tym, że ludziom z odsłoniętymi twarzami na jego widok oczy robią się okrągłe ze strachu (choć niestety, jak sam to musiał przyznać, nie wszystkim), że nerwowo tłumaczą się przed nim dlaczego nie przestrzegają obowiązku noszenia maseczki, i tak dalej. Krzysztof zaś, w tamtym wyjątkowym czasie, kiedy Szymon wreszcie poczuł, że coś znaczy, mówił mu jakieś dziwne rzeczy, których Szymon nie chciał przyjmować do wiadomości. Najczęściej Krzysztof powtarzał:
  - Słuchaj, to, że ogłoszono wybuch pandemii, nie oznacza jeszcze, że do niego doszło, rozumiesz? Między ogłoszeniem, a wybuchem, jest mnóstwo wolnej przestrzeni.
  Krzysztof taki już bowiem był, chciał, żeby każdy żył w świetle, a nie w ciemności, i żeby do tego światła dotarł sam. Uważał, że te zdania i wiele oczywiście innych, ale już bardziej opisowych, związanych z jego antysystemową działalnością o której Szymon nigdy nawet nie chciał słuchać, powinno jemu dawnemu kumplowi z przedszkola dać w końcu do myślenia. Jego nadzieje okazały się płonne. Szymon śmiał się słysząc te zdania, ów dziwaczny rebus, jak to określał, śmiał się pusto, jak każdy ignorant. Chciał krzyczeć na ludzi, chciał karać ich za niestosowanie się do obostrzeń. Chciał, żeby mieli zakryte twarze i dusili się w szmacianych kagańcach. Nie mógł przyznać się do takich pragnień nawet sam przed sobą, więc został mu tylko pusty śmiech.
  Ten śmiech położył kres jedynej przyjaźni, jaka została mu w życiu. Krzysztof przestał przyjeżdżać do niego na wieś, a Szymonowi na początku nawet to odpowiadało. Cieszył się, że już nie będzie musiał wysłuchiwać różnych zawikłanych zdań; bo powyższe, o pandemii, nie było pierwszym rebusem, jaki zaserwował mu Krzysztof. Inny, jaki powtarzał on od lat, i to przy każdej okazji, brzmiał:
  - Polowanie na zwierzęta jest morderstwem takim samym jak każde inne.
  Szymonowi ulżyło, że wreszcie będzie miał od tego spokój. Tyle, że teraz nie miał już kompletnie do kogo ust otworzyć. Pandemia, na szczęście, dała mu do tego pretekst. A że w kółko powtarzał tę samą kwestię o zakrywaniu twarzy, no to cóż. Służba, nie drużba.
  Mieszkańcy powiatu nie znosili go tak samo jak zwierzęta, które wyczuwały jego obecność, gdy tylko Szymon wchodził do lasu. Również w tej kwestii Szymon pozostał ignorantem - nie zdawał sobie sprawy w jaki sposób oddziałuje na otoczenie.
  W owym więc straszliwym i dziwnym czasie Zosia wybrała się w odwiedziny do swojej babci, Heleny. Cieszyła się bardzo na tę wizytę, cieszyła się, że zobaczy babcię i Wiki. Natalia, tak samo, jak jej mama przed laty, zaopatrzyła córkę w koszyk pełen wypieków własnej roboty i butelkę wina dla babci. Przekazała pozdrowienia dla niej, dla wilczycy i jej pociech, które Wiki często przyprowadzała do Heleny. Przypomniała też, choć nie musiała, bo Zosia była naprawdę rezolutną dziewczynką, że jeśli zobaczy coś ciekawego w lesie, niech się zatrzyma i uważnie temu przyjrzy; las bowiem ma mnóstwo historii do opowiedzenia, jest bardzo mądrym nauczycielem, ale tylko dla tych, którzy potrafią się zatrzymać, mają dar obserwacji, chcą nauczyć się czegoś nowego. Były to więc zupełnie inne wskazówki, niż te, jakie przed laty otrzymywała od swojej mamy. I dzięki temu wyprawa małej dziewczynki przez las również stawała się czymś zupełnie innym; dobrym, budującym, wzbogacającym. Jedyne ostrzeżenie, jakie Natalia dała swojej córce przed pójściem do lasu dotyczyło myśliwego. Robił się coraz bardziej dziwaczny, momentami agresywny; niezależnie od tego, czy maseczki były akurat obowiązkowe, czy nie, krzyczał na ludzi i kazał im zasłaniać twarze. No i miał przy sobie strzelbę, a z takim przecież nigdy nic nie wiadomo. Lepiej nie wdawać się z nim w dyskusję. Zosia uspokoiła mamę, powiedziała, że na pewno poradzi sobie z myśliwym. Po czym, jak zwykle idąc do babci Heleny, włożyła czerwony kapturek, który wszystkie trzy tak bardzo lubiły, którego widok zawsze jednakowo je rozrzewniał, i wyruszyła do lasu.
  Na myśliwego natknęła się, gdy była w połowie drogi do domu babci.
  Przystanęła, ponieważ myśliwy przystanął i tym samym owo przystanięcie na niej, niejako, pozawerbalnie, wymusił. Gdyby była swoją mamą Natalią, pewnie uznałaby, że ten miły pan chce zacząć z nią miłą pogawędkę. Albo i nie; chyba nawet jej mamie nie przyszłoby to do głowy, gdyż akurat ten pan miał ze sobą broń, strzelbę przerzuconą przez ramię, na której mocno zaciskał palce niczym tonący na kole ratunkowym. A jednak to była broń. Mówiła sama za siebie. Zosia zatem nie odzywała się, choć miała zwyczaj witać się ze wszystkimi w wiosce, nawet z tymi, których prawie nie znała. Uważała jednak, że nigdy nie zawadzi być uprzejmym i nigdy nie wiadomo, czy zwykłe „dzień dobry” nie zadziała przypadkiem na kogoś jak dobre zaklęcie, którego ów ktoś bardzo w danej chwili potrzebuje. Broń na ramieniu znanego w całym powiecie myśliwego (który nie znał nikogo), nie pozwoliła go jednak Zosi wypowiedzieć; taki ktoś mógłby przecież zrozumieć je zupełnie opacznie, zaczepnie może, kto wie. Dziewczynka milczała, milczał i myśliwy, aż w końcu uzmysłowił sobie, co skłoniło go do zatrzymania się. Uszczęśliwiony, że udało mu się do tego dotrzeć, niemal krzyknął do stojącego przed nim dziecka:
  - Proszę zakryć twarz.
  Zosia mogłaby mu oczywiście wytłumaczyć, że dla dzieci w jej wieku maseczki nawet przez jeden dzień nie były obowiązkowe, ale wtedy Szymon na pewno poczułby się niezręcznie; uznałby, że wykazano brak jego kompetencji. A nie wiadomo do czego byłby zdolny w takiej sytuacji. Tak sprytnie kombinowała Zosia, która naprawdę była bystrym dzieckiem. Pozostało jej zatem tylko jedno.
  - I’m so sorry, but I don’t speak Polish.
  Myśliwy zdębiał. Tego nie przewidział. Zosia oczywiście w tym momencie trochę ryzykowała. Mogłoby się przecież okazać, że Szymon zna język angielski. Ale czuła, że ryzyko jest niewielkie. A jeśli nawet by znał… Zosia śpiewała w języku angielskim, dosłownie i w przenośni, uwielbiała ten język, najwyżej więc sobie pogadają (pomyślała), może w obcym języku szybciej się zrozumieją…
  Po chwili konsternacji Szymon odzyskał rezon, dołożył do tego pustą, wynikającą ze wstydu, iż nie zna angielskiego, butę, po czym odezwał się ponownie:
  - Pro - szę za - kryć twarz! Ta - ki jest na - kaz władz!
  Wyskandował każdą sylabę z osobna, zaakcentował najdobitniej, jak tylko mógł. Ostatnie słowo „władz” spowodowało, że na usta ukradkiem wdarł mu się tkliwy uśmiech.
  Zosia roześmiała się w duchu. Jakiś czas temu dokonała zdumiewającej obserwacji. Zauważyła, że jej krajanie (zarówno mieszkańcy jej wioski, jak i dużego miasta do którego czasem jeździła z mamą) w kontakcie z cudzoziemcami pytającymi o drogę lub o cokolwiek innego, odpowiadali im tak samo, jak stojący przed nią myśliwy - głośno, sylabizując poszczególne wyrazy, w swoim ojczystym języku. Zupełnie, jakby wychodzili z założenia, iż polski jest jakimś uniwersalnym językiem, a ten, kto go nie zna jest albo głupi, albo głuchy, i że jeśli zacznie się do niego wrzeszczeć, dozna wreszcie olśnienia, „przestawi się” mentalnie na język obowiązujący całą ludzkość, równie dla niej naturalny jak kolor czerwony naturalny jest dla koloru krwi każdego człowieka, bez względu na jego narodowość.
  Dla Zosi było to zdumiewające i zabawne zjawisko, dla Natalii - dziwnie straszne i przejmujące; pocieszała się jednak tym, że za jej młodości zdarzało się ono o wiele częściej niż teraz, co zwiastowało nadchodzącą normalność i harmonię.
  „Nie od razu Kraków zbudowano”, jak to jednak mawiają nie bez kozery; spotkanie zatem z kimś tak zapamiętale sylabizującym mogło się wydawać nawet zabawniejsze niż kiedyś; tak się dzieje ze wszystkim, co odchodzi do lamusa i samo jeszcze nie wie, że jest przestarzałe i nieprzystające.
  - You can speak as loudly as you want. It will not change anything - odpowiedziała Zosia uśmiechając się słodko i niewinnie, bardzo się jednak bała, że za chwilę parsknie śmiechem i wszystko, jej mała gierka, tym samym się wyda.
  Szymon spojrzał na nią, poprawił strzelbę na ramieniu, żachnął się, jakby Zosia powiedziała coś obraźliwego.
  - Pro - szę za - kryć….
  Zosia patrzyła na niego z niezmiennie niewinną miną, z rozszerzonymi, pełnymi zaciekawienia oczami, tak, jak patrzy ktoś, kto nie rozumie, co się do niego mówi.
  Myśliwy machnął ręką i już, już miał odejść, jednak nagle doznał olśnienia.
  - Kap - tur - powiedział znów najdobitniej, jak tylko mógł imitując na sobie, że niby ma kaptur i że naciąga go na głowę, a potem na twarz. Ledwo jednak zamarkował taki ruch, znieruchomiał z uniesionymi rękoma.
Zosia zaś patrząc na niego pomyślała: „A potem co niby miałabym zrobić? Wyciąć w kapturze otwory na oczy? Ku Klux Klan w czerwonym wydaniu? To już przestaje być śmieszne”. Być może coś podobnego pomyślał Szymon, być może ta sama myśl dopadła go wbrew jego woli, i dlatego tak gwałtownie się zatrzymał. Szybko się więc zmitygował, udał z kolei, że nic przed chwilą nie próbował udawać i spojrzał w głąb lasu, tam, gdzie prowadziła droga na której stali.
  - To już idź - wskazał ręką w leśną, prześwietloną słońcem, czeluść. - Idź, tylko szybko - powiedział sam czując, jak bezsensowne jest to, co mówi - skoro stojący przed nim dzieciak nie znał języka polskiego. Szymon musiał mieć jednak ostatnie słowo. I musiał na koniec wydać polecenie, które na pewno zostanie spełnione. Fakt, że akurat to polecenie było tożsame z zamiarem dziewczynki i tym samym traciło wszelką zasadność, starannie przed sobą ukrył, choć nie było to łatwe. Ta mała, patrząca na niego wielkimi niebieskimi oczami spod czerwonego kapturka, z chwili na chwilę drażniła go coraz bardziej. Tylko nie bardzo wiedział dlaczego. Zosia zaś, widząc, że Szymon wskazuje jej ręką kierunek, i że jest to gest zrozumiały bez słów, pozwalający rozstać się z nieprzejednanym myśliwym, radośnie zaćwierkała:
  - Bye  bye. Have a nice day.
  - Tak, tak… - mruknął pod nosem Szymon, po raz kolejny poprawił strzelbę, i ruszył w swoją stronę.
  Czerwony Kapturek zaś w swoją, uśmiechając się od ucha do ucha. 
  Zanim Zosia dotarła do domu babci, zdążyła jeszcze nazbierać dla niej mnóstwo kwiatów. Gdy zaś tylko przekroczyła znajomy próg, do jej nóg przypadła Wiki; dziewczynka i wilczyca przywitały się radośnie.
  Babcia wyszła do Zosi z kuchni, gdzie robiła konfitury i weki na zimę. Określenie „na zimę” było, jak co roku, wielce umowne i niezobowiązujące. Wyroby babci Heleny znała cała wieś. I cała wieś je uwielbiała. Nie tylko dlatego, że mieszkańcy - za pośrednictwem Zosi i Natalii - dostawali co roku nawet po kilka słoików całkowicie za darmo, ale głównie dlatego, że babcine przetwory były tak pyszne i miały władzę absolutną nad ludźmi - kazały się otwierać najpóźniej kilka dni od momentu, gdy trafiły do obdarowanego. Mieszkańcy wioski byli przekonani, iż jedzenie przetworów Heleny zmienia ich na lepsze, pozwala im lepiej czuć się we własnej skórze, dzięki czemu zmieniali na lepsze również swoje życie, czasem ruszając z miejsca sprawy, które wydawały się zaklęte w kamień - nagle jednak ów kamień zaczynał drżeć, a niekiedy nawet nieznacznie, samoistnie, niezauważalnie dla nikogo (niewtajemniczonego) przesuwał się w inne miejsce odsłaniając skarb do którego bronił dostępu. Jedzenie przetworów przygotowanych w głębi lasu sprawiało, że wszystko wokół łagodniało, rozjaśniało się wewnętrznym światłem, otwierało się nawet to, co było zamknięte od dawien dawna.
  Na wielkim drewnianym stole w kuchni piętrzyły się zioła, widać, że świeżo zebrane, czekające na posegregowanie i wysuszenie.
  - Dzień dobry, babciu - powiedziała Zosia.
  - Dzień dobry, słoneczko - powiedziała babcia Helena pochylając się nad dziewczynką. Wzięła jej twarz w swoje ręce, pocałowała w czoło, a potem w oba policzki. Zosia, cała rozpromieniona, ponieważ w leśnym domu babci czuła się najlepiej na świecie, wręczyła babci koszyk z maminymi wypiekami i butelkę wina, po czym poszły do niewielkiego, ale bardzo przytulnego salonu połączonego z sypialnią Heleny. Z obszernej kanapy stojącej pod jedną ze ścian w salonie doskonale widać było całą magiczną kuchnię babci; było to więc pomieszczenie wielofunkcyjne, otwarte, przestrzenne, w którym dobrze się pracowało, rozmawiało, ale i zarazem świetnie wypoczywało.
  Helena i Zosia usiadły na owej wielkiej, wygodnej kanapie nakrytej miękką, grubą narzutą w bordowym kolorze, wytłaczanej w tajemnicze, przenikające sobą wzory. Przed kanapą stał okrągły, drewniany stolik w którym więcej było sęków niż drewna, które to sęki, za każdym razem, gdy się na nie patrzyło, opowiadały inną historię. Zosia czasem tak się bawiła, kiedy przychodziła do babci; mogła na takim wpatrywaniu się i sczytywaniu opowieści spędzać całe godziny; zresztą czas podczas tej zabawy zupełnie znikał, tracił jakiekolwiek, nadane mu wszak przez ludzi, znaczenie. Teraz na tym stoliku babcia Helena postawiła koszyk od córki i wino. Przysunęła przy okazji w kierunku Zosi czekający już na wnuczkę talerz z kromkami pachnącego, dopiero co upieczonego chleba posmarowanego wiśniowymi konfiturami i sok ze świeżych jabłek.
  - Jak zwykle, wiedziałaś, kiedy przyjdę. To jest naprawdę super - nie musimy do siebie dzwonić, a i tak jesteśmy umówione - uśmiechnęła się dziewczynka wgryzając się jednocześnie w słodką pajdę chleba.
  Babcia roześmiała się głośno, mocno, tak, że echo poniosło ten śmiech po całym lesie; roześmiała się zupełnie nie jak babcia z bajek, która zawsze musi być krucha i słabowita, lecz jak kobieta, która z własnej, nieprzymuszonej woli zamieszkała w leśnym domu odziedziczonym po swojej mamie, zaprzyjaźniła się z wilkiem, którego kiedyś tak bardzo się bała (mimo, że wcale go nie znała - a może zresztą - właśnie dlatego), a to oznaczało wszak tyle, że zaprzyjaźniła się sama ze sobą - po tym, gdy już oswoiła swój strach, a potem przemieniła go w siłę pozwalającą widzieć rzeczy takimi, jakie są. Również we śnie, i to z wyprzedzeniem.
  - Oczywiście, kochanie. Serce za każdym razem mówi mi, kiedy się do mnie wybierasz, a ono nigdy się nie myli - powiedziała Helena i jednocześnie pogłaskała wilczycę, która słysząc słowa swojej ludzkiej przyjaciółki, podeszła do niej; doskonale wyczuwała ich sens.
  Zosia z roziskrzonymi oczami sięgnęła po kolejną pachnącą słońcem i wiśniami kanapkę, a babcia w tym czasie zaczęła rozpakowywać koszyk.
  - Poza tym dzisiejszej nocy widziałam we śnie, jak do mnie idziesz. Tą samą drogą, co zwykle - powiedziała wyjmując z koszyka owinięte w papier zbożowe i kakaowe ciastka. - Ale kogoś na niej spotkałaś. Ktoś cię zatrzymał. I jeśli mam być szczera - nie podobał mi się. Bardzo mi się nie podobał. Widziałam tylko ciemną, jakby wydłużoną sylwetkę, nie mogłam dostrzec twarzy. Miałam wrażenie, że to jest… że to jest… - z każdą kolejną wyjmowaną z koszyka paczuszką babcia Helena szukała określenia, którym chciała zastąpić to, które krążyło jej po głowie i które brzmiało „siewca śmierci”. Uważała, że to zbyt drastyczne określenie, aby wypowiedzieć je przy dziecku, a żadne inne nie przychodziło jej na myśl, dlatego wszak, iż czuła, że jest ono, niestety, najwłaściwsze. Była jednocześnie spokojna, że jej wnuczce nic podczas tego spotkania nie zagrażało. Jednak określenie wciąż pozostawało uparte, nie pozwalało się zmienić, nie poddawało się intelektualnym analizom i wynikającym z nich kombinacjom. Oddawało bowiem prawdę.
  - To był myśliwy, Szymon - Zosia sięgając po szklankę z sokiem, przewróciła oczami, jakby była co najmniej o dziesięć lat starsza, czym rozbawiła swoją babcię. Zosia też się roześmiała, przypominając sobie, jak komiczne było to spotkanie. - Kazał mi założyć maseczkę. W środku lasu. A ja udałam, że nie rozumiem, co do mnie mówi i odpowiadałam mu po angielsku. Chyba nigdy dotąd nie słyszał kogoś mówiącego w tym języku. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Krzyczał i dzielił wyrazy na sylaby, myśląc, że to coś zmieni. To było strasznie śmieszne.
  Zosia i Helena roześmiały się na głos, aż wydawało się, iż drzewa na zewnątrz zawtórowały im silniejszym poszumem liści; Wiki również pokazała w uśmiechu swoje lśniące zęby. W złotych oczach błysnęły świadczące o porozumieniu i poczuciu humoru iskry, po chwili jednak gwałtownie zgasły. Zgasł też uśmiech. Wilczyca zaczęła nasłuchiwać. Spojrzała w stronę drzwi. Z głębi jej gardła wydobył się głuchy warkot.
  - O wilku mowa… - powiedziała Helena. - To chyba jedyne powiedzenie, które nie krzywdzi tych cudownych stworzeń. Reszta przysłów obraża wilki, uwłacza ich szlachetnej naturze - babcia Zosi wyraźnie do czegoś zmierzała. Jednocześnie uspokajająco położyła rękę na łbie wilczycy. Warczenie nieco osłabło, ale Wiki nadal była bardzo niespokojna.
  - Prawdziwe zło jest bowiem zupełnie gdzie indziej. Zawsze było gdzie indziej. I właśnie o tym muszę koniecznie z tobą dzisiaj porozmawiać - dokończyła zwracając się z powagą w stronę wnuczki.
  - Ja z tobą też - powiedziała Zosia patrząc na babcię rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Za każdym razem, kiedy wydawało się jej, że już przyzwyczaiła się do tego, jak niezwykła jest jej babcia, ta znów czymś ją zaskakiwała. Czuła się wtedy, jak na karuzeli, tylko jeszcze o wiele lepiej. Albo jak na huśtawce rozbujanej prosto do samego nieba.
  - Tylko najpierw pozbędziemy się intruza. Wiki reaguje w ten sposób tylko na niego. Zawsze, za każdym razem. Nigdy się nie myli. A ja uczę się od niej, jak ufać sobie. Fajnie, prawda?
  - Bardzo fajnie - odpowiedziała wciąż zdumiona Zosia.
  - Wikuś - babcia Helena pochyliła się nad wilczycą. - Ukryj się, proszę, jak zwykle, pod kanapą.
  Wilczyca i kobieta patrzyły sobie w oczy. Wiki przestała warczeć i nerwowo oblizała nos.
  - Wiesz, skarbie, że tak trzeba. Wiesz lepiej ode mnie, jaki on jest naprawdę. Kiedy o tym pomyślę, chce mi się płakać. Nie mam pojęcia, jak ja bym sobie z tym poradziła. A ty jesteś taka silna.
  Helena przesunęła dłoń na kark wilczycy, a drugą ręką wskazała jej kanapę. Wiki podeszła do niej z niechęcią, dwa razy oglądając się za siebie i wpatrując się w drzwi z mieszaniną wielkiego żalu i gniewu w oczach, tak jak patrzy każdy, kto doznał niezasłużonej krzywdy. Helena podniosła bordową narzutę, Wiki na zgiętych nogach weszła pod kanapę, a ledwo narzuta z powrotem opadła, rozległo się mocne, nie znające odmowy, pukanie do drzwi.
  Helena otworzyła. W progu stał myśliwy Szymon. Wyglądał na zdziwionego, jakby - mimo, że przecież pukał do drzwi - nie spodziewał się, że ktoś je otworzy. Albo raczej - jakby zdziwił się, że otworzyła je starsza kobieta. A jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy tuż za nią zobaczył tę samą dziewczynkę, którą niedawno spotkał na leśnej drodze. Dziewczynkę, która nie mówiła w jego języku. A nigdy nie słyszał, żeby kobieta mieszkająca w lesie mówiła po angielsku. Choć przecież, w sumie, kiedy niby miałby słyszeć… Z tą starszą panią zamieniał tylko zdawkowe zdania. Jak zresztą z każdym. Ale skoro ta dziewczynka… Na horyzoncie myślowym Szymona pojawiło się tych kilka niewiadomych, usiłował je rozszyfrować, ale w ogóle mu to nie wychodziło. Za to wywoływało w nim coraz większe zdziwienie, jakąś niezrozumiałą wewnętrzną konfuzję. Jakby ktoś go tutaj nabierał… Tylko w którym momencie? 
  Tymczasem Helena patrzyła na niego z nieukrywaną ironią. Gdyby nie fakt, że odwiedził ją jej ukochany Czerwony Kapturek i że chciała spędzić z nim, jak najwięcej czasu, mogłaby stać tak w drzwiach razem z myśliwym choćby do końca świata. Nie zrobiłaby zupełnie nic, żeby wyrwać go z jego bezbrzeżnej bezmyślności. Ale dziś było przecież inaczej i dlatego Helena w końcu odezwała się pierwsza:
  - Dzień dobry.
  Myśliwy ocknął się, odzyskał rezon.
  - Dzień dobry. Słyszałem głośny śmiech.
  - Gratuluję - błyskawicznie zripostowała kobieta.
  W przeciwieństwie do myśliwego Szymona, Helena błyskawicznie kojarzyła fakty, potrafiła połączyć ze sobą nawet bardzo odległe w czasie i przestrzeni zdarzenia. Uzmysłowiła więc sobie momentalnie, że kiedyś w drzwiach tego leśnego domu, w czasach, gdy jeszcze mieszkała w nim jej mama również zjawił się myśliwy, tyle, że dla odmiany pod pretekstem, iż usłyszał dobiegające z niego chrapanie. To był początek historii, która obiegła potem całą wieś i cały świat. Dzisiaj to śmiech przywiódł myśliwego, syna tamtego myśliwego sprzed lat, w skromne, leśne progi.
  - Pomyślałem - Szymona dosięgnął sarkazm Heleny przez co przybrał on jeszcze bardziej oficjalną pozę - że tutaj odbywa się impreza. A imprezy są zakazane. Ze względów bezpieczeństwa. Panuje pandemia - wyrecytował jak dobrze naoliwiony automat.
  Helena bez słowa otworzyła drzwi na oścież. Oczom myśliwego ukazało się puste wnętrze. Ale przecież imprezowicze mogli pochować się po kątach, co pozwoliło myśliwemu - członkowi „Zamkniętej przyłbicy”, zadać czujne pytanie:
  - Można?
  Helena zrobiła zapraszający gest ręką; Szymon wszedł do środka. Stanął na środku salonu i rozejrzał się we wszystkie strony. Wtedy usłyszał kolejny niepokojący dźwięk; co prawda tak słaby, iż wydawał się przewidzeniem, ale chyba jednak się rozległ…
  - Co to za warczenie? - spytał myśliwy, gwałtownie odwracając się do Heleny, i mocniej zaciskając palce na strzelbie.
  Helena i Zosia oczywiście również usłyszały warczenie Wiki spod kanapy; widocznie dla wilczycy fakt, iż myśliwy wszedł do środka był trudny do zniesienia… Helena jednak nie straciła pewności siebie ani na chwilę.
  - Ukrywam pod kanapą wilka. Chyba niezbyt pana lubi skoro zaczął warczeć.
  Ludziom trudno jest uwierzyć w prawdę, jeśli ta wykracza poza to, co są w stanie pojąć, zrozumieć, co uważają za możliwe. Chcą, żeby prawda była wygodna, podczas, gdy ta rzadko taka bywa. Boją się, że zostaną przez nią zepchnięci z torów, które znają na pamięć i trafią gdzieś, gdzie nie będą mogli się odnaleźć. I dlatego Szymon przybrał najbardziej pogardliwy wyraz twarzy na jaki go było stać. Nie tylko nie dał się zepchnąć z torów, ale nawet na nich się zaparł, zaciągnął ręczny hamulec.  - Bardzo śmieszne - powiedział wbijając w Helenę osądzające spojrzenie; że też starszej pani chciało się tak dowcipkować…
  Helena nie zareagowała. Nadal, wraz z wnuczką, stały przy otwartych drzwiach. I wtedy myśliwy Szymon dostrzegł to, co przecież od początku widoczne było jak na dłoni. Helena nie miała na twarzy maseczki! A twarz musi być zasłonięta maseczką! Twarz bez maseczki jest nielegalna! 
  - Proszę zakryć twarz - powiedział mocnym, zdecydowanym głosem, nareszcie czując się naprawdę w pełni sobą, czując, że robi to, co powinien. 
  - Jesz - cze ży - ję - wyskandowała Helena w odpowiedzi, spokojnie, z nieskrywaną złośliwością (lecz bez złości), obliczoną na to, że być może dzięki temu Szymon zdoła przejrzeć się w lustrze, które mu w ten sposób podstawiła i choć trochę się zreflektuje; słysząc sylabizującą babcię, Zosia nie zdołała powstrzymać chichotu, ale szybko go stłumiła i udała, że ma kaszel. - A skoro żyję, nie muszę zakrywać twarzy. Kiedy zaś umrę i tak nie zdołam przecież sama tego zrobić, prawda?
  Ochotnik „Zamkniętej przyłbicy”, Szymon, nie znalazł na to riposty. Nagle to, co powiedziała starsza pani wydało mu się logiczne i sensowne, zaś jego własne polecenie - abstrakcyjne i niedorzeczne. Znowu poczuł się zakłopotany i skrępowany tak samo, jak na początku wizyty, albo nawet bardziej. Głębiej. Nie potrafił jednak do tego dotrzeć, do prawdziwego powodu swojego stanu. Mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem minął Helenę i Zosię; znalazł się za progiem.  
  - Do widzenia - powiedziały obie równocześnie, a Helena zamknęła za nim drzwi. Ledwo to się stało, przypadła do nich Wiki, powarkując z cicha, obwąchując zapamiętale zamknięte drzwi, ale babci i wnuczce szybko udało się ją uspokoić.
  Owo warczenie myśliwy również usłyszał, ale nie miał odwagi ponownie zapukać do babcinych drzwi. Bał się ośmieszenia, bał się przenikliwego spojrzenia starszej kobiety; spojrzenia przed którym nie sposób było się ukryć.
  Tylko, że przecież nie miał nic do ukrycia, przez całe życie starał się robić to, co do niego należało. Czuł się jednak nieswojo, ale jedyne, co mógł zrobić to poprawić strzelbę na ramieniu, która od tego ciągłego poprawiania, przekrzywiona i wyraźnie nieszczęśliwa, ulokowała się pośrodku jego pleców. Wmawiając sobie, że właśnie miał do czynienia z dziwną i pyskatą staruszką, potrafiącą skrycie powarkiwać jak dzikie zwierzę (zapewne więc i oszalałą przez to, że mieszkała sama w lesie), Szymon parsknął lekceważąco i ruszył w swoją drogę.
  Po jego wyjściu Zosia i Helena, w asyście Wiki, przez jakiś czas pracowały w kuchni - trzeba było napełnić pysznymi pachnącymi warzywno - owocowymi przetworami kilka czekających na to słoików. Trochę rozmawiały, dużo się śmiały, zachwycały się zapachami lasu, które z kuchni rozchodziły się po całym domu. Wiki leżała wygodnie pod wielkim stołem, z szarą kształtną głową położoną na wyciągniętych łapach, zerkała wokół złotymi oczami i uśmiechała się wszystkorozumiejącym uśmiechem.
  W końcu słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Wilczyca wyszła spod stołu i przeciągnęła się silnie, mocno, we wszystkie strony, jak przed jakąś wielką wyprawą, a babcia i wnuczka przeszły do salonu, żeby odbyć rozmowę, którą sobie obiecały. Pierwsza zaczęła mówić Zosia, zachęcona do tego przez babcię. Helena traktowała teraz dzieci (nie tylko swoją wnuczkę), zupełnie inaczej niż kiedyś. Nie była wobec nich tak rygorystyczna jak przed laty - już nie sądziła, że dzieciom potrzebne (a wręcz niezbędne) są nakazy, rozkazy, upomnienia i reguły, żeby wiedziały, jak mają się zachowywać. Wskazówki, podpowiedzi, omówienia różnych ważnych na dany czas tematów - tak. Ale nie wojskowy dryl, jaki sama niestety stosowała kiedyś wobec swojej córki, Czerwonego Kapturka.  Dzisiaj widziała w dzieciach wielką mądrość, i była świadoma, co się z nią dzieje, kiedy zostaje poddana rygorom, kiedy infantylizuje się ich potencjał, umniejsza się go a priori, kiedy wmawia się dzieciom, że coś jest niemożliwe, podczas, gdy dla nich owo coś jest całkowicie bezproblemowe, dzięki czemu mogą dokonywać niebywałych rzeczy, sprawiać, że dorośli nawet najbardziej spetryfikowani w swoich poglądach i sposobie widzenia świata, zaczynają myśleć szerzej, dostrzegać potencjał do kreowania swojej rzeczywistości tam, gdzie przedtem nie widzieli nic, choć na to patrzyli. Helena zrozumiała, że dziecku można, a nawet trzeba, zaufać. Starała się niczego w życiu nie żałować, a jednak chwilami robiło się jej bardzo smutno, kiedy przypominała sobie, jaka była zasadnicza, rygorystyczna, wymagająca, pryncypialna wobec swojej córki; tak, jakby uważała ją za największą ofiarę losu na świecie, która nie potrafi cało przejść z punktu A do punktu B; tak, jakby wbijała ją w takie myślenie o samej sobie, jakby chciała ją w nim uwięzić. Ale żeby zaufać drugiemu trzeba zaufać sobie; i tego właśnie niemal każdego dnia Helena uczyła się od Wiki. Ufać sobie, swoim instynktom, intuicji, snom; wsłuchiwać się w najlżejszy szmer, żeby wiedzieć, czy zapowiada on nadchodzący nocą deszcz, czy trzęsienie ziemi w jakimś odległym kraju. Helena przeczuwała o czym wnuczka chce z nią porozmawiać. Wiedziała, że ta chwila musi w końcu nadejść. Że powinna.
  Tamta historia sprzed lat, historia o tym, że wilk połknął jej córkę Natalię (mamę Zosi) i jej mamę ciągle wracała do ich wszystkich rozmów w półsłówkach, między wierszami, czegoś najwyraźniej bardzo się domagając.
  - Wczoraj mamie coś się przypomniało. Tak zupełnie nagle - Zosia odłożyła kolejną pajdę pachnącego chleba po którą przed chwilą machinalnie sięgnęła nie tylko dlatego, że była już najedzona, ale że chciała babci dokładnie przekazać słowa mamy i niczego nie przekręcić, wolała więc niczym się nie rozpraszać. - Piekła coś w kuchni, chyba nawet te swoje ciasteczka, kiedy - jak to powiedziała - znów znalazła się w naszym lesie, jako mała dziewczynka, jako Czerwony Kapturek, który tak, jak ja dzisiaj babciu szedł wtedy do swojej babci. Zobaczyła siebie, jak idzie przez las. W pewnej chwili, w pewnej odległości od drogi zobaczyła między drzewami łąkę. Nie namyślając się pobiegła tam i zaczęła zbierać kwiaty dla babci. Musiała ją bardzo kochać. Tak, jak ja ciebie babuniu - powiedziała Zosia, a Helena objęła ją i pocałowała w czubek głowy.
  - Mów dalej słonko, bo chyba dziś wreszcie odczarujemy tę straszną historię; mnie również coś się przypomniało - powiedziała łagodnie.
  - Mama nazbierała mnóstwo kwiatów. Ale trochę się tym zmęczyła i postanowiła, że chwilkę odpocznie. Położyła się w cieniu drzewa, na skraju łąki i lasu, i oczywiście zasnęła. Kiedy się obudziła był wczesny wieczór.
  - Sen rządzi się swoimi prawami - powiedziała w zamyśleniu Helena.
  - Tak. I to był bardzo ważny sen, bo to także zaczyna się mamie przypominać. Powiedziała, że widziała w tym śnie mnie. Najpierw myślała, że śni o samej sobie idącej w czerwonym kapturku przez las, ale potem zrozumiała, że to byłam ja. Ale jeszcze wiele innych rzeczy było w tym śnie. No, ale kiedy w końcu się obudziła, oczywiście od razu poszła do babci. Została u niej na noc, bo było już za późno, żeby wracać do domu, na szczęście uzgodniła z tobą, że być może przenocuje u babci.
  - To prawda.
  - Więc nie połknął jej wilk - kiedy powiedziała te słowa, leżąca u ich stóp Wiki uniosła łeb i spojrzała dziewczynce w oczy. Zosia szybko, uspokajająco i przepraszająco pogłaskała ją, a w oczach Heleny pokazały się łzy, które szybko otarła dłonią. - Nie połknął też babci. Mama zasnęła w lesie, w cieniu pod drzewem; ani z nią, ani z babcią nie stało się nic złego. Tamten myśliwy wymyślił całą tę straszną historię. Kazał wierzyć mojej mamie, że zawdzięcza mu życie. Że uratował ją i jej babcię… Bo rozpruł brzuch wilka, który je połknął. I że potem… I że potem we troje napełnili brzuch zwierzęcia kamieniami, przez co nie mogło ono uciec i umarło w męczarniach - z oczu Zosi popłynęły łzy, których nie zdążyłaby otrzeć nawet gdyby tego chciała. - Mama powiedziała, że wolałaby, aby wilk naprawdę ją połknął niż żeby miała zrobić coś takiego. Myślała o tym ciągle, przez całe lata, i chyba dlatego w końcu przypomniało się jej, jak było naprawdę. To było trudne, bo bardzo wstydziła się tego, że zasnęła w lesie. Bo miała iść przed siebie, nigdzie nie zbaczając po drodze. Ale zboczyła. Bała ci się o tym powiedzieć. Wmówiła sobie, że historia opowiedziana przez myśliwego była prawdziwa. Ale nie zrobiła nic złego. Tylko zasnęła w lesie.
  Zosia opowiadała to wszystko patrząc przed siebie, ale nie widząc już nic z tego, co ją otaczało. Na chwilę stała się swoją mamą, poczuła, jakie to musiało być okropne dorastać w przekonaniu, że przeżyło się coś tak złego; przecież jej mama była wtedy w tym samym wieku, co Zosia teraz. 
  - Wiem.
  Głos Heleny wyrwał Zosię z głębokiej zadumy.
  - Tak? - Zosia spojrzała na babcię ze zdumieniem.
  - Od wczoraj. Pewnie przypomniałyśmy sobie całą tę historię, tylko różne jej fragmenty, w tym samym czasie. Jeśli ty byś do mnie nie przyszła, ja wybrałabym się do was. Teraz możemy odkryć całą prawdę.
  - Prawdę - powtórzyła Zosia, jak echo, a babcia pogłaskała ją po głowie. Doskonale wiedziała, dlaczego mama, zwłaszcza ostatnio, coraz częściej wybuchała płaczem. Natalia zrozumiała, że ją skrzywdzono, ale że ta krzywda nie dokonała się za sprawą wilka, tylko człowieka; człowieka, który przez całe życie pozwolił jej myśleć, że był jej wybawcą. - Więc co się stało? Dlaczego tamten myśliwy wymyślił taką straszną historię, dlaczego tak skrzywdził moją mamę?
  Helena mocniej przygarnęła do siebie wnuczkę. Wiki siedziała na dywanie naprzeciwko nich. Była czujna i uważna, przenosiła wzrok kolejno z Heleny na Zosię, z Zosi na Helenę... Sprawiała wrażenie, jakby pilnowała, żeby wszystkie słowa zostały wreszcie wypowiedziane, żeby ludzie dowiedzieli się o tym o czym ona wiedziała od początku. Pamiętała tamto zdarzenie sprzed lat, mimo, że nie było jej wtedy na świecie. Tę historię przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie. Huk tamtego wystrzału, zasłyszanego tylko z opowieści, powracał do niej w snach. Budziła się wtedy z piskiem, zresztą nie tylko ona; całe stado śniło wtedy to samo. Koszmarny sen przez który przenikały tylko dźwięki. Skomlenie, a potem huk wystrzału po którym zapadała cisza - przeszywająca trzewia, rozsadzająca głowę bardziej niż tamten huk. Potem kroki. Na początku wyraźne, szeleszczące wśród traw i krzaków, potem słabnące. Potem znów cisza. I już nic prócz niej.
  A potem we śnie pojawiał się obraz: wielka, krwawa plama na ugniecionej, pozlepianej trawie - jedynym, milczącym świadku. Obraz wypełniał się zapachem - znajomym, lecz wymieszanym z zapachem krwi, strachu i bólu. Wdzierał się w to jeszcze jeden zapach. Napastliwy, drażniący delikatne nozdrza, obcy. W stadzie wiedziano jednak do kogo należy.
  Wilki nie chciały stamtąd odchodzić. Wyły, nawoływały, ale ich dziadek, ojciec, kuzyn, brat, ukochany członek rodziny nie nadchodził. Wiki często śniło się, że siedzi nad tym placykiem pozlepianej krwią trawy razem z nimi. I nie może przestać wyć. Coś wyje przez nią. Bardzo boli. I też nie może przestać boleć, mimo, że upłynęło tyle lat.
  - W tym czasie, kiedy twoja mama, ubrana tak, jak ty dzisiaj w czerwony kapturek, poszła w odwiedziny do swojej babci, było Święto Lasu. Trwało ono przez tydzień. Nie wolno wtedy było zabić żadnego zwierzęcia - ani hodowlanego, ani leśnego, nawet najmniejszego. Ta tradycja trwa niezmiennie od wielu lat, podtrzymujemy ją, żeby nie tracić kontaktu z naszymi przodkami…
  - Taka tradycja powinna panować zawsze i wszędzie! - wykrzyknęła z zapałem Zosia.
  - Też tak myślę.  Nie wiem więc, jak było dokładnie. Skoro nie można było zabijać, a więc również polować, podejrzewam, że tamten wilk, skoro stracił życie w tamtym okresie, pewnie wpadł w sidła tak, jak Wiki.
  Słysząc te słowa, Wiki zaskamlała, a Zosia znów nie mogła pohamować łez; Helena ponownie przygarnęła ją do siebie, równocześnie głaszcząc wilczycę.
  - A myśliwy skorzystał z okazji. Albo po prostu natrafił na wilka wędrującego po lesie; jakimś koszmarnym - koszmarnym dla zwierzęcia - zbiegiem okoliczności znaleźli się tak blisko siebie, że tamten myśliwy ani myślał o jakimś święcie, zapomniał o wszystkim wokół, a jedyne, czego chciał, to zabić.
  Zamilkły. Chyba wciąż wszyscy we wsi pamiętali, jak tamtego dnia, przed laty, myśliwy, Zdzisław, ojciec Szymona, triumfalnie wkroczył na ich mały, uroczy rynek z ociekająca krwią skórą wilka. Jak unosił ją w górę. Jaki był pełen samozadowolenia, pychy i dumy. Jak w kółko powtarzał, że jest najlepszym na świecie pogromcą wilków. Jak błyszczały mu oczy, jakby właśnie spotkał miłość swojego życia, podczas gdy był tylko  bezmyślnym i okrutnym narzędziem kostuchy. Kilka osób podeszło wówczas do niego, ociągając się, nie mając na to ochoty, każdego bowiem odruchowo odstręczał widok zakrwawionej wilczej skóry. Ale Zdzisław nie widział ich zniechęcenia i odrazy, był przekonany, że podchodzą do niego z gratulacjami. Gdyby był w stanie dostrzec ich ociąganie się, rezerwę, tłumaczyłby to sobie zapewne jako onieśmielenie współmieszkańców, uznałby, że jego osiągniecie zwyczajnie ich poraziło. W końcu koło myśliwego zebrał się niewielki tłumek i dopiero wtedy ktoś rzucił uwagę, że przecież jest Święto Lasu, że przecież nie wolno zabijać… Chyba tylko Helena  zauważyła, jak Zdzisławowi natychmiast zmienił się wyraz twarzy; nie była to już twarz buńczucznego pyszałka, tylko kogoś, kto nagle znalazł się w labiryncie bez wyjścia, w sieci nie do rozplątania, w ślepej uliczce.
  Po chwili jednak rysy znów mu się naprężyły, ułożyły w odpowiedni sposób - w rysy bohatera, który chciał zostać anonimowy, ale niestety, mimo wrodzonej skromności będzie musiał opowiedzieć o tym, co się wydarzyło. Zdanie za zdaniem fastrygował historię o wilku, który połknął mieszkającą w lesie babcię i jej wnuczkę, o sobie samym, o swojej niezwykłej przytomności umysłu dzięki której nie zabił wilka od razu, tylko najpierw rozpruł mu brzuch… Helena widziała doskonale, jak ta historia powstaje na jej oczach, jak Zdzisław, niczym czarny mag wychwytuje z nicości puzzel za puzzlem i układa je tak, żeby do siebie pasowały; widziała i słyszała, jak cała rzecz jest wymyślana. Niestety, dotyczyła (czego Helena domyśliła się bez trudu, gdyż tylko jej mama mieszkała w lesie), najbliższych jej osób, emocje wzięły w Helenie górę nad jej przenikliwością, intelektem, zdolnością dostrzegania niedostrzegalnego dla innych, słyszenia tego, na co inni pozostają głusi... Nie miała przecież wtedy pojęcia, że Zdzisław mijał w lesie jej śpiącą córkę. Minął ją i poszedł dalej, nie troszcząc się, dlaczego zasnęła (mogła przecież zatruć się jakimiś jagodami), nie myśląc, że może obudzić się dopiero w nocy i trudno jej będzie znaleźć drogę. To go nie obchodziło. Ale przydało mu się do jego historii - stojąc na środku rynku, otoczony przez ludzi, skalkulował na poczekaniu, że Czerwony Kapturek z pewnością zasnął w drodze do babci, późno do niej dotarł, w związku z czym jeszcze później wróci do rodzinnego domu, a zanim to zrobi, historia o połknięciu przez wilka zacznie już żyć własnym życiem.
  Wszyscy jeszcze stali na rynku, kiedy, nadchodząc od strony lasu, wśród zebranych pojawiła się mała Natalia.
  Była bardzo zakłopotana i zmieszana, głównie dlatego, że faktycznie było późno, może nawet myślała, że cały ten rozgardiasz ma coś wspólnego z tym, że zasnęła w lesie. Że wszyscy już wiedzą, jaka jest niegrzeczna. Ale o dziwo, mieszkańcy wioski, na czele oczywiście z jej mamą, która wybiegła na jej powitanie zapłakana i uszczęśliwiona, o nic nie mieli do niej pretensji, przeciwnie - bardzo cieszyli się na jej widok, gratulowali jej, że była taka dzielna. Kompletnie nie rozumiała dlaczego, ale z chwili na chwilę, z zrzucanych ze wszystkich stron i powtarzanych entuzjastycznie zdań, odtworzyła się przed nią cała opowieść, której rzekomo była bohaterką. W bezbrzeżnym oszołomieniu niczemu nie zaprzeczała. Nawet gdyby chciała nie zdołałaby się przebić przez te wszystkie okrzyki.
  A zresztą… Lepiej być bohaterką niż niegrzeczną dziewczynką; wokół niej było tylu dorosłych ludzi, z pewnością musieli wiedzieć, co mówią, z pewnością mieli rację. Tylko Helena, mama Natalii nic nie mówiła, za to wciąż płakała, trzymała córkę na rękach i wciąż całowała. To też było lepsze niż pretensje o to, że Natalia zasnęła w lesie. Więc Natalia też nic nie mówiła.
  Aż do wczoraj, już jako dorosła kobieta. Która doskonale pamiętała tamten dzień, tamto zbiegowisko. Ale najlepiej, najwyraźniej, utrwaliło się w jej wspomnieniu spojrzenie myśliwego Zdzisława z którym w pewnej chwili spotkała się na dosłownie kilka sekund. Przeszywające, zimne spojrzenie emanujące jakąś milczącą groźbą. Nie rozumiała tego spojrzenia, nie wiedziała, jakie jest jego źródło, dopóki nie wyjaśnił jej tego jeden z jej powtarzających się snów. W tym śnie znów była na rynku, znów zapłakana mama trzymała ją na rękach, myśliwy znów stał tuż przy nich i patrzył tym swoim strasznym wzrokiem. Tyle, że we śnie jednak się odezwał:
  - A tylko spróbuj coś pisnąć…
  Powiedział to tak, że tylko Natalia go usłyszała; nie wiadomo dlaczego nie słyszała go żadna ze stojących tuż obok nich osób. Z tego snu Natalia budziła się z krzykiem. Zaś znaczenie tych kilku słów przyszło z czasem, w kolejnych snach i przebłyskach; słowa te były bowiem zaklęciem otwierającym portal do innego świata, do świata prawdy.
  Zanim jednak do niego dotarła upłynęło wiele lat. Od początku śniła o tamtym zdarzeniu, widziała w nim siebie idącą do babci, potem zwykle sen stawał się dziwnie zamącony, jak to sen, a potem już była u babci, babcia patrzyła na duży zegar wiszący na ścianie. Zegar miał olbrzymie wskazówki; w rzeczywistości babcia nie miała takiego zegara, ale we śnie patrzyła na niego i zatroskana kręciła głową. Potem śniło się jej, że wychodzi z lasu, zbliża się do rynku, ale nie ma tam mieszkańców i Zdzisława z zakrwawioną wilczą skórą, tylko olbrzymi smok, który ma mnóstwo głów i z każdej z tych głów, ze smoczej paszczy, wysuwa się olbrzymi, gruby, mięsisty jęzor, który kręci się, wije, spiralnie zwija i rozwija, przepuszczając dźwięki, których Natalia nie rozumie.
  Z tych snów Czerwony Kapturek również budził się z krzykiem. Mama natychmiast przybiegała do niej w środku nocy, przytulała i całowała, o nic nawet nie pytała, przekonana, że córce śniło się, że połyka ją wilk lub że znajduje się w jego brzuchu. Ale właśnie to Natalii jakoś nigdy nie chciało jej się przyśnić, mimo, że w pewnym momencie bardzo się o to nawet starała próbując sobie wyobrazić przed zaśnięciem, jakby to mogło być - zostać połkniętą, potem uratowaną przez „dzielnego” myśliwego.       
  Wszystko na nic.
  Przez to robiła się coraz bardziej smutna, aż w końcu jej mama „zmieniła taktykę” i zaproponowała Natalii kilka razy, żeby jednak opowiedziała jej, co się wtedy stało, co czuła, że może dzięki temu skończą się jej senne koszmary. Ale Natalia nic nie mogła sobie przypomnieć i przez to jeszcze bardziej płakała - również dlatego, że bała się, że zawiedzie mamę jeśli jej czegoś nie opowie… Zaczęła więc wymyślać coś na poczekaniu, jak to dziecko, z czasem nawet coraz bardziej ubarwiając swoją opowieść; własnymi słowami wchodziła w nią coraz głębiej, aż niemal sama zaczęła w nią wierzyć, zaczęła wierzyć, że ją i jej babcię połknął wilk, a potem obie przyczyniły się do jego śmierci.
  Snucie tej opowieści, karmienie jej własnymi myślami, słowami, energią,  było może nawet bardziej niebezpieczne niż gdyby to wszystko, co zawierała, wydarzyło się naprawdę.
  - Właśnie wtedy coś mnie tknęło… Wtedy, kiedy słuchałam twojej mamy, której opowieść stawała się coraz barwniejsza, ale i straszniejsza… Dopiero wtedy zorientowałam się, że coś jest nie tak, coś zaczęłam podejrzewać, przeczuwać. Przestałam nakłaniać twoją mamę do opowiadania tej historii. Postanowiłam zaczekać, choć nie wiedziałam na co czekam - powiedziała ze smutnym uśmiechem Helena do wtulonej w nią Zosi. - I przez kilka lat niemal w ogóle o niej nie wspominałyśmy; a przynajmniej nie wprost, zawsze tylko gdzieś krążyła, wisiała w powietrzu… Raz tylko wybrałam się do swojej mamy, wyłącznie w tym celu, żeby dowiedzieć się w końcu, co się wtedy stało, czy w ogóle stało się coś, co dotyczyło naszej rodziny. Ale nie zadałam mamie ani jednego pytania. Kiedy na nią spojrzałam wiedziałam, że to nie ma sensu, wybierała się już w swoją wielką podróż, nie miałam prawa zakłócać tego historią, której korzenie sięgały być może czystego zła.
  - Rozumiem - powiedziała Zosia. - Dobrze zrobiłaś, babciu. Teraz i tak wszystko wiemy. Trzeba to tylko koniecznie powiedzieć mamie. Ona na to bardzo czeka.
  - Dobrze, kochanie. Pójdziemy do niej z samego rana…
  - Jeszcze nie jest tak późno - Zosia z całej siły zacisnęła paluszki na babcinym ramieniu. - Może pójdziemy teraz?
  - Jest przecież noc - roześmiała się Helena.
  - Nie szkodzi. Z tobą nie będę się bała - odpowiedziała Zosia. Nie chciała dodawać, że sama też nie bałaby się iść nocą przez las. Za bardzo go kochała, żeby go się bać, bez względu na porę dnia czy nocy. Poza tym skoro była z nimi Wiki naprawdę nic złego nie mogło się stać.
  Tymczasem Wiki, zupełnie, jakby czytała jej w myślach, podeszła do drzwi i usiadła przy nich wyczekująco.
  - Zdaje się, że zostałam przegłosowana - zauważyła z radością babcia, wstając z kanapy.
  Na wszelki wypadek wzięła z domu dwie potężne latarki z których każda śmiało mogła oświetlić połowę lasu, ale okazały się zupełnie niepotrzebne. Zarówno las, jego bliższą i dalszą okolicę, przenikało jasnofioletowe, przyjazne światło. Była pełnia - księżyc wisiał tak blisko ziemi, iż wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Nawet na Helenie, od lat mieszkającej w lesie i przyjaźniącej się z wilkiem, zrobiło to wrażenie.
  - Nigdy nie widziałam takiej pełni - powiedziała stojąc na progu swojego domu, podnosząc głowę do góry, jakby chciała lepiej przyjrzeć się ziemskiemu satelicie, coś z niego wyczytać. I wyczytała. Widok rozświetlonego księżyca najwyraźniej skorelował się w jej umyśle z jednym ze znanych jej zapisów.
  - Wszystko jest sprzyjające, jak mówi księga, Zosieńko. 
  Czerwony Kapturek, babcia i wilk ruszyli zatem przez nocny las, aby wyjaśnić jedną z najbardziej ponurych i okrutnych historii, jaka obiegła cały świat; historii, która niczym zaraza od wielu lat rządziła wszystkimi myślami, słowami, uczynkami i snami ich ludzko - wilczej rodziny. Szli do tej od której wszystko się zaczęło, choć sama nie brała w tej historii udziału, a jednak wciągnęła ją ona niczym ruchome piaski i momentami  wydawała się prawdziwa, zaś z samej Natalii zrobiła swoją główną bohaterkę.
  Zarazy wszak przetaczają się przez świat od początku jego trwania; na szczęście jednak (jak wszystko) nie trwają wiecznie, za to bezustannie przemieniają się w coś innego, czasem nawet bardzo odmiennego od punktu wyjściowego: 
  - Babciu, a tę całą pandemię to chyba już odwołano? Czy jednak nie? Bo już kilka razy o tym słyszałam, a potem znowu nikt o tym nie wspominał. Dla mnie to dziwne, bo jak ją zapowiadano, to w telewizji i w radiu wszyscy o tym mówili bez przerwy, tysiąc razy dziennie. A jak ją teraz odwołali to tylko tak trochę o tym mówią. Półgębkiem - i dziewczynka roześmiała się i aż podskoczyła z radości trzymając babcię za rękę, ucieszona, że udało się jej wpleść w rozmowę określenie, które ostatnio gdzieś podchwyciła i które strasznie się jej spodobało. Wyobrażała sobie „półgębka” jako gąbczastego stwora składającego się oczywiście głównie z otworu gębowego, który, gdy miał coś powiedzieć bardzo się marszczył i wykrzywiał, wywijał na wszystkie strony, jakby chciał coś powiedzieć i równocześnie sam się przed tym bronił. Im bardziej zaś się wykrzywiał, wyginał i marszczył tym był śmieszniejszy choć nic o tym nie wiedział, wydawało mu się, że jest po prostu taki elastyczny, wygimnastykowany i nie do przechytrzenia. A było dokładnie odwrotnie, co czyniło go jeszcze śmieszniejszym. Półgębek bezustannie walczył sam ze sobą, przeznaczał na to całą swoją energię. 
  - Tak, Zosiu - babcia uśmiechnęła się w ciemności, zachwycona poczuciem humoru wnuczki, tym, jaka ona jest bystra. - Pandemię odwołano, ale nie wszystkim jest na rękę, żeby minęła. Dlatego władze i media wciąż jeszcze ostrzegają, że w każdej chwili może ona wrócić, a nawet próbują nakłaniać ludzi, żeby nadal żyli tak, jakby pandemia wciąż trwała, żeby traktowali obostrzenia jak przykazania. Ci, którzy mówią półgębkiem wolą, żeby ludzie nadal bali się zarazy, bo kiedy się boją łatwiej jest nimi zarządzać. Mówić im, co mają robić, a czego nie.
  Helena rozmawiała z Zosią, jak z dorosłą, jak z równym sobie człowiekiem, zupełnie inaczej niż kiedyś ze swoją córką, której nie była w stanie zaufać: nie wierzyła, że Natalia zdoła bez jej wskazówek, napomnień, surowych, rygorystycznych, podważających jej rozsądek i rozwagę uwag, dotrzeć do domu babci; była świadoma tej zmiany.
  To, co przydarzyło się jej córce w domu babci, jak i tejże babci, czyli jej mamie, stało się głównym przyczynkiem, aktywatorem transformacji, jaką przeszła Helena od tamtej pory. Wielką rolę w tej przemianie odegrały sny, ich korelacja ze zdarzeniami rozgrywającymi się na jawie, przyjaźń z Wiki (która nie zaistniałaby, gdyby kobieta nie poddała się zmianie) - obserwowanie zachowań wilczycy, jej reakcji, uczenie się jej języka.
  Tak głęboka transformacja potrafi budzić niekiedy przerażenie, stawia tez pytania o wolną wolę tego, kto ją przechodzi, ponieważ momentami czuje się on jak kukiełka w rękach sił o których nie ma pojęcia. Ale dzieje się tylko tak tylko do momentu, gdy ciemność w której do tej pory tkwił zaczyna się rozstępować (właśnie wtedy Helena uświadomiła sobie, iż historia opowiedziana przez myśliwego Zdzisława nie ma nic wspólnego z rzeczywistością), zaś poczucie utraty możliwości stanowienia o sobie okazuje się niczym innym jak wolną wolą, zsynchronizowaną z tą najwyższą.
  Helena przestała się więc bać tego, co się z nią działo, jednocześnie jednak czasem wciąż nie mogła się nadziwić, że tamta kobieta sprzed lat i ona obecnie to ta sama osoba. Wydawało się, że te dwie postacie dzieliły lata świetlne, mnóstwo niezwykłych wydarzeń, przeżyć, snów, łez i radosnych chwil. I w pewnym sensie tak było, jednak te wszystkie lata, całą tą czasoprzestrzeń wypełniały „po prostu” metamorfozy jej osobowości, każda oddzielna i zarazem połączona z poprzednią i z tą następującą po niej. Była wśród nich i taka, która obwiniała się za to, że wysłała tamtego dnia córkę do babci, a potem tak długo nie była w stanie rozpoznać, co się dzieje z jej dzieckiem, dlaczego tak naprawdę tak niechętnie mówi ono o tym, co przydarzyło się w domu babci. Nie pozostała jednak tą zrozpaczoną kobietą, nie biczowała się w nieskończoność - nie dała się wirusowi, tylko przeżyła to, co czuła, do końca, znalazła drzwi w pomieszczeniu w którym sama przecież się zamknęła, sama potem je otworzyła i poszła dalej.
  - Ale przecież kiedy ludzie się boją, źle się czują, I są źli na innych. Tak, jak dzisiaj ten myśliwy w lesie. Przecież na pewno musiał choć raz słyszeć, że pandemia jest odwołana. I gdyby mówił do mnie grzecznie, ja też rozmawiałabym z nim grzecznie. Strach jest zły - powiedziała Zosia podnosząc głowę i patrząc na babcię; upewniała się, czy do świata dorosłych, przynajmniej do tych z nich, którzy byli dla niej ważni, dotarły tak oczywiste prawdy. Na szczęście od dawna już tam były.
  - I dlatego ludzie w końcu przestają się bać, to tylko kwestia czasu - odpowiedziała Helena w zamyśleniu.
  - Bo już nie mogą tego znieść. Tego, że są źli. Wszystko wokół wydaje im się wtedy złe. A jak jest dobre, to czują się przez to jeszcze gorzej.
  - To prawda, zgadzam się z każdym twoim słowem, Zosieńko.
  Kiedy babcia i wnuczka, trzymając się za ręce, szły przez oświetlony księżycowym blaskiem las w towarzystwie pięknej wilczycy, nawet nie przypuszczały, że w pewnym domu, w zupełnie innej części lasu, w pewnym człowieku dokonuje się właśnie taka przemiana o jakiej rozmawiały, że ktoś właśnie przekracza w sobie granicę o której istnieniu nie miał nawet pojęcia.
  Tym kimś był myśliwy Szymon.
  Po wyjściu od babci Heleny czuł się dziwnie zdezorientowany, jakby nagle znalazł się w innym lesie. Nie wiedział w którą stronę ma pójść, co ze sobą począć, odruchowo więc ruszył w stronę wsi. Po drodze i na rynku spotkał wiele osób, które nie miały na twarzach maseczek. Wydawało mu się, kiedy je zobaczył, że ponownie się odnalazł. Kiedy jednak podbiegał do nich, już z daleka krzycząc: „Proszę zakryć twarz!” w odpowiedzi spotykał się, jak zwykle, z różnymi reakcjami, żadna jednak z osób nie wydawała się przestraszona ani jego widokiem, ani jego wykrzykiwanym nakazem. Przeciwnie - jeden z miejscowych drwali, najsilniejszy mężczyzna we wsi do którego Szymon doskoczył ze swoim apelem zanim zdążył skalkulować ewentualne ryzyko, zaproponował mu, że zdejmie mu jego maseczkę i zasłoni mu nią otwór z drugiej strony. Szymon oczywiście miał na twarzy maseczkę - czuł, że zza niej niczym zza pancernej szyby, jest nieosiągalny dla tych, którzy lekceważą prawo, że może zza niej więcej, że jego władza ma wreszcie taką moc rażenia o jakiej zawsze skrycie marzył; dlatego zresztą informacja o odwołaniu pandemii nie przebiła się do jego świadomości. 
  Do wiejskiego osiłka z pewnością ona trafiła, co pozwoliło mu w kilku słowach zachwiać szczególnym, złowieszczym samozadowoleniem, jakim myśliwy Szymon napełniał się odkąd ogłoszono wybuch zarazy, sam nie zauważywszy, jak i kiedy to się dzieje.
  Szymon w ogóle stał się dla siebie wielką zagadką dawno temu, przed wieloma laty, kiedy to pewnego dnia jego ojciec, Zdzisław, wszedł, a właściwie wtargnął do domu z wielkim rumorem, wykrzykując coś, czego ani on - wówczas mały chłopiec - ani jego mama - Bogumiła nie mogli zrozumieć, tak bardzo Zdzisław był podekscytowany, triumfujący. Zresztą nawet, gdyby mówił wyraźnie Szymon i tak chyba nic by nie zrozumiał, nic nie usłyszał. W pewnej chwili bowiem, kiedy patrzył na swojego rozgorączkowanego ojca, dotarło do niego, na co jeszcze patrzy i wtedy poczuł, że dostał obuchem w głowę. Ogłuszyło go tak, że tak tylko mógł stać i patrzeć, a jakaś mroczna czeluść zasysała go głębiej i głębiej, tam, gdzie nie docierały żadne słowa, tam, gdzie już wszystko stało się nieodwołalnie dawno temu i nic nie można było na to poradzić. Zdzisław trzymał w ręku zakrwawioną wilczą skórę. Szymon patrzył po kolei na zwisające bezwładnie łapy, zwisający na bok pysk, na oczy świecące martwym blaskiem, patrzył na śmierć, którą jego ojciec triumfalnie wniósł do ich domu. Jego mama też patrzyła i stała coraz bardziej nieruchomo. Mały Szymon zerknął na nią raz i drugi, jakby chciał się upewnić, czy i jej śni się ten sam koszmar i stwierdził z bólem w sercu, że tak, że jego ukochana mama, ta mama, która chroniła go przed wybuchami gniewu ojca, a wybuchał straszliwie, kiedy zbyt długo nie chodził na polowania, kiedy zbyt długo nie udało mu się nikogo zabić, teraz jakby przeniosła się duchem gdzie indziej, a w ich domu zostawiła tylko swoją materialną postać. Tamtego dnia, tamtego wieczoru jego ukochana mama skamieniała. Jakby dopiero wtedy dotarło do niej, czym zajmuje się jej mąż. To prawda - chodził na polowania, opowiadał o nich, ale nigdy - na jej specjalną prośbę - nie przynosił do domu swoich ofiar. Bez problemu udawało mu się to „organizować” w taki właśnie sposób. Próbował czasem opowiadać o tym, co się działo w trakcie polowań, bezpośrednio po nich, o tym, gdzie składowali zabite zwierzęta, co z nimi robili, ale mama zawsze jakoś była w stanie przerwać mu te opowieści - przeważnie stawiając przed nim talerz z czymś do jedzenia i piwo, albo po prostu piwo, które szczęśliwie działało na Zdzisława usypiająco.
  Tamten dzień jednak wszystko zmienił. Na wilczej skórze krew już zaczynała krzepnąć zamieniając się w czarniawe skrzepy, martwe oczy patrzyły w nicość, oczy Szymonka patrzyły na owe skrzepy, na zwisające łapy i łeb, na zmianę, Bogumiła patrzyła na męża i nie miała pojęcia, kim jest ten człowiek, Zdzisław patrzył to syna, to na żonę i był pewny, że oniemieli z zachwytu, tak, jak przedtem na rynku widział podziwiających go - od samego początku - mieszkańców wsi.
  - Ale ich przerobiłem! Ale ich przerobiłem! - Zdzisław w końcu z hukiem zamknął za sobą drzwi, przy okazji zataczając wilczą skórą półokrąg wskutek czego jeden z zasychających dużych krwistych skrzepów oderwał się od niej i upadł tuż obok stóp Bogumiły, która, nawet nie drgnąwszy, zaczęła intensywnie w niego się wpatrywać.
  - Powiedziałem im, że wilk połknął babcię z lasu i Czerwonego Kapturka, wiecie, to dziewczątko z naszej wsi, a ci idioci w to uwierzyli! - kontynuował zachwycony sobą Zdzisław, mówiąc i śmiejąc się jednocześnie tubalnym,  rechoczącym śmiechem na dźwięk którego Szymonka przeszedł dreszcz, i dopiero ten dreszcz pozwolił mu pomału wrócić z pozasłownej otchłani. - A ten tutaj złapał się we wnyki. Grzechem byłoby nie skorzystać, no nie?!
  Szymon do dziś pamiętał ciszę, jaka zapadła po tym pytaniu. Ta cisza bardzo nie spodobała się Zdzisławowi. Popatrzył na swoją żonę i syna z nieskrywanym niesmakiem. Po czym wrzasnął jeszcze głośniej, domagając się odpowiedzi, a przede wszystkim uznania:
  - No, nie?!
  Dopiero wtedy Bogumiła ocknęła się, obudziła się z kamiennego snu, ale obudziła się już jako ktoś inny. Mały Szymon widział to, choć nie wiedział na co patrzy. Ale to był ostatni raz, kiedy widział to, co się dzieje, takim, jakim dzieje się naprawdę. Potem przestał już widzieć, zaczął tylko patrzeć - w takim kierunku i w taki sposób w jaki najpierw kazał mu ojciec, a potem jego koledzy z którymi ojciec przez dziesiątki lat zabijał wszystko, co się ruszało w lesie, z którymi przy każdej okazji poklepywał się po plecach (co Szymon za każdym razem obserwował z jakąś organiczną grozą, wydawało mu się bowiem wtedy, iż patrzy na grupę pająków wspólnie wyplatających sieć przez którą nic, co żyje, się nie przeciśnie), koledzy za których - ze wzajemnością - Zdzisław dałby się posiekać. Potem ukierunkowywał już Szymonka cały system, bo okazało się, że koledzy ojca są wszędzie, zawsze znajdzie się kolega kolegi kolegi, ktoś kogoś zna, albo przynajmniej zna kogoś, kto zna kogoś. To wystarczało. Sieć rozpleciona była wszędzie, gdzie Szymonek, a potem Szymon się nie ruszył.
  - Przyszykuję ci kolację - powiedziała Bogumiła bezdźwięcznym głosem.
  Zdzisława na moment zatkało z oburzenia.
  - Co jest? Ślepa jesteś, głucha, czy głupia, czy wszystko naraz? Nie widzisz, co tu mam? - zadając to retoryczne pytanie Zdzisław podniósł wilczą skórę jeszcze wyżej. - Nie słyszałaś, jak ich załatwiłem?
  - Widzę i słyszę - odpowiedziała machinalnie jego żona. Drgnęła, jakby jej ciało dostało wreszcie sygnał do działania. Starannie uniosła stopę nad krwistym strzępem, postawiła ją po drugiej stronie, potem równie starannie i ostrożnie, przeniosła drugą stopę i dołączyła ją do pierwszej. Jakby przechodziła nad przepaścią. Albo jakby bała się nadepnąć na coś żywego. Na sztywnych nogach poszła do kuchni z której zza chwilę rozległy się różne dźwięki - nastawianie gazu na kuchence, syk płomienia, brzęk stawianego na kuchence żeliwnego garnka, chrobotanie wyjmowanych z szafek talerzy - świadczące o tym, że szykuje dla rodziny kolację.
  Zdzisław patrzył w ślad za nią, nie dowierzając.
  - Głupia baba - mruknął w końcu pod nosem lekceważąco. Potem zorientował się, że jego syn wciąż niego patrzy.
  - Fajna, nie? - zapytał Szymona po raz kolejny unosząc swoje trofeum.
  Szymon w odpowiedzi był w stanie tylko kiwnąć głową.
  - Obydwoje się nadajecie… - ponownie mruknął tata Szymona, ale nie wyjawił do czego żona i syn się nadają. Szymon domyślił się jednak, że nie miał na myśli nic miłego, bo mimo, że ojciec nie skończył zdania, jego syn poczuł się jak opluty. 
  Tamtej nocy mały Szymon nie mógł zasnąć, choć wyjątkowo się o to starał. Bardzo chciał zasnąć i szybko się obudzić, żeby już był nowy dzień, żeby było słońce, żeby wszystko okazało się inne. Ale gdy tylko zamykał oczy, otwierały się drzwi jego domu i ponownie stawał w nich ojciec z ociekającą krwią wilczą skórą, z obłędem w oczach, z uśmiechem mordercy, któremu udało się uniknąć stryczka. Kiedy powtórzyło się to po raz kolejny, do pokoju Szymonka weszła po cichu jego mama. Miała na sobie kurtkę, a w ręku niewielką walizkę. Szymonek widząc ją, poczuł się tak samo strasznie, jak kilka godzin temu, kiedy zobaczył wchodzącego do domu ojca. 
  Bogumiła podeszła do łóżka syna i pocałowała go w czoło.
  - Kocham cię, zawsze o tym pamiętaj - powiedziała, a Szymonek poczuł się tak, jakby grał w filmie. Doznał nagłego i przemożnego wrażenia, że razem z mamą znajdują się na planie filmowym i po prostu odgrywają jedną ze scen. Przedtem były inne sceny, a potem też będą inne. To odsunęło straszność na - nomen omen - drugi plan. Już nie była taka dotkliwa i kąsająca.
  - Ale nie mogę tutaj zostać. Nie wiem dokąd pójdę. Nie mam dokąd pójść. Dlatego nie mogę cię zabrać. Ale tutaj nie mogę zostać - Bogumiła powtórzyła te zdania wiele razy, całując syna po całej twarzy, całując go po rękach.
  Szymon nie odezwał się ani słowem. Jego rola, ponownie, jak w poprzedniej scenie z ojcem, była niema.
  - On ci nie zrobi krzywdy - powiedziała w końcu mama Szymona. Chciała dodać: „Za bardzo jesteś podobny do niego fizycznie; to jego zwiedzie, a ciebie uchroni”, ale bała się wypowiedzieć te słowa na głos, żeby nie utraciły swej mocy. - Jeśli tylko będę mogła… - zaczęła jeszcze Bogumiła, ale nie skończyła, nie chcąc z kolei składać obietnic, których nie będzie mogła dotrzymać. - Wybacz mi, proszę - wyszeptała już tylko dotykając ustami głowy syna. - Choć wiem, że nie mam prawa o to prosić. „Ale on mnie zabił. Razem z tym wilkiem zabił mnie” - tego też nie mogła powiedzieć na głos, mimo, że te słowa aż zahuczały jej w głowie. - Żegnaj, synku.
  A potem zniknęła z jego pokoju, niczym zjawa, cicho, bezszelestnie. Szymonek usiadł na łóżku i wpatrywał się w zamknięte drzwi swojego pokoiku, ale nic więcej się nie wydarzyło.
  Nie pamiętał, czy zasnął tak na siedząco, czy się położył, czy może zerwał się i wybiegł za mamą, próbując ją zatrzymać. Nic, czarna dziura.
Czasem wydawało mu się po prostu, ze wciąż tak siedzi na swoim łóżeczku i w ciemnościach wpatruje się w zamknięte drzwi.
  Rano zastał ojca wściekłego w kuchni. Żona zostawiła mu na pożegnanie kartkę po przeczytaniu której na kilka dni zamienił się w ziejącego ogniem smoka. Omiatał płomieniem i spalał na popiół wszystko, co napotkał na swojej drodze. A potem mu przeszło. Zmienił ustawienia i błyskawicznie się do nich przystosował. Wdrożył do tego też syna i to tak skutecznie, że z upływem lat Szymonowi momentami wydawało się, że nigdy nie znał swojej mamy, że ta umarła przy jego narodzinach, jak to po trzecim, czwartym piwie obwieszczał mu jego ojciec, a jego koledzy, których odtąd zapraszał do domu przynajmniej dwa, trzy w tygodniu, oczywiście tylko mu wtórowali.
  To dzięki ojcu, jego drylowi, hipnotycznemu wręcz wpływowi, dzięki jego kolegom, którzy wydawali się jak wytłoczeni z jednej matrycy, Szymonek, który po mamie Bogumile był wrażliwym i empatycznym chłopcem, któremu wszystko, co czuł odzwierciedlało się na twarzy, tak, że można w nim było czytać jak w książce, dzięki ojcu i jego kolegom nauczył się, że wrażliwość zarezerwowana jest dla głupich bab, i że gęba - jak to mówił tatuś Szymonka - jest jak dupa: trzeba się z nią kryć. Trzeba mieć twarz pokerzysty:
  - Żeby cię nie nikt nie przeczytał; tylko wtedy możesz podejść zwierzynę - powtarzał w kółko Zdzisław, który zawsze był na polowaniu, nawet wtedy, gdy żłopał piwo w domu przed telewizorem.
  I tak sobie Szymon dorastał - kamuflując się, zgodnie ze wskazaniami ojca, przed innymi, nie wiedząc, że w ten sposób kamufluje się również sam przed sobą.
  Kiedy ogłoszono pandemię i noszenie maseczek, zakrywanie twarzy stało się dosłowne i zarazem obowiązkowe dla całego świata, Szymon dostał ataku histerycznego śmiechu. Pomyślał, że ojciec byłby wniebowzięty, gdyby dożył takiej chwili. Nie było mu to niestety dane - Zdzisław został omyłkowo zastrzelony podczas polowania przez jednego ze swoich najwierniejszych kompanów, który, jak reszta radosnej ekipy miał zwyczaj strzelać nie tyle wtedy, kiedy widział jakieś zwierzę, ile zawsze wtedy, gdy gdziekolwiek bądź dostrzegł choćby najlżejszy ruch. Takowy wykonał właśnie pewnego dnia nieopatrznie Zdzisław, który schował się za jakimś dużym krzakiem za potrzebą; nie dość jednak dużym, jak się okazało, dla jednego z jego kolegów, który dostrzegłszy wśród krzaczastych gałęzi ów mikroruch uznał a priori, iż z pewnością powoduje go wielki dzik - jak to się potem tłumaczył w sądzie. Sędzia, również należący do myśliwskiego koła, przyjął to tłumaczenie bez zmrużenia powiek, za to z pełnym zrozumieniem.
  Kiedy Zdzisława znaleziono miał wciąż opuszczone spodnie. Jego naczelna zasada o konieczności synchronicznego zasłaniania twarzy i dupy, opuściła go zatem, samowolnie, wraz z ostatnim tchnieniem. Dupa Zdzisława podobna była do każdej innej, natomiast jego twarz wyrażała nieskończone zdziwienie. Aż trudno go było poznać.
  Ironia losu, jak to mówią.
  Nawyk ukrywania twarzy jednak pozostał, przekazany w spuściźnie synowi, a kiedy w dosłownej postaci, wraz z ogłoszoną pandemią, stał się obowiązkowy, Szymon, po pierwszej, histerycznej, niezrozumiałej dla siebie reakcji, poczuł, że nareszcie może przydać się światu, że wreszcie znajdzie dla siebie miejsce. Bo jako myśliwy nie czuł się ze sobą najwspanialej. Nienawidził zabijania, każde polowanie odchorowywał, z kolegami swojego ojca, a tym bardziej z ich synami, którzy w większości bez wahania i bez cienia refleksji poszli w ślady ojców, nie znalazł wspólnego języka. Bardzo szybko znalazł się więc na uboczu, nie wyśmiewano go i nie szydzono z niego tylko ze względu na pamięć o jego ojcu, który wydawał się zrośnięty ze strzelbą, który na widok „położonego” zwierzęcia aż się rozjaśniał i który, ze względu na bajdę o tym, jak to ocalił babcię i jej wnuczkę z brzucha wilka, był chodzącą legendą.
  Szymona bardzo szybko przestano na polowaniach poklepywać po plecach; myśliwi, którym od wypatrywania wśród drzew, pośród ruchomych blasków i cieni, potencjalnych ofiar, wzrok i pozostałe zmysły wyostrzyły się niczym u drapieżników, zorientowali się, że na widok postrzelonych, krwawiących, dogorywających zwierząt, Szymonek im wiotczeje,  że jemu samemu krew ucieka do pięt, a potem wartko spływa do gleby. Podśmiewali się więc z niego tylko trochę - tak, żeby nie widział, i może nawet nie widział, ale o tym wiedział, czuł, jak każdy człowiek, którego przenikają trujące fluidy płynące od bliźnich. Byli nim rozczarowani, żałowali, że nie jest taki jak ojciec, mimo, że fizycznie tak bardzo go przypominał. 
  Wszyscy więc nieco od siebie odpoczęli, kiedy ogłoszono wybuch pandemii. Polowania raz były w związku z nią zakazane, za chwilę znów były dozwolone, maseczki raz były obowiązkowe, potem znowu nie, raz były obowiązkowe w lesie, potem poza lasem. Mało kto już za tym nadążał, wielu ludziom już się nawet nie chciało, ale byli i tacy, którzy raz założywszy maseczkę, zakrywszy twarz, poczuli się wreszcie naprawdę bezpiecznie i z maseczkami się nie rozstawali. Do takich właśnie osób należał Szymon; już nie musiał się wysilać, tak, jak uczył go tego ojciec, aby być nieczytelnym dla otoczenia, zwłaszcza że, jak to momentalnie wychwycili głównie koledzy tatusia, kompletnie mu to nie wychodziło; przeciwnie - miał dojmujące, bolesne wrażenie, iż każde uczucie, każda emocja, a nawet myśl natychmiast „wychodzą” mu na twarz i przemieniają ją bez udziału jego woli. Potwornie go to męczyło, dlatego obowiązek zakrywania twarzy okazał się dla niego zbawienny, dlatego zgłosił się do organizacji „Zamknięta przyłbica” (założonej oczywiście przez jednego z kolegów kolegi jego ojca) - wreszcie był potrzebny, mógł się wykazać. Kiedy maseczki były obowiązkowe, a za ich brak groziły nawet mandaty, ludzie nie mogli go nie słuchać; poza tym - i to chyba było w tym najważniejsze - dzięki temu nakazowi nie czuł się już tak straszliwie samotny, choć do tego ostatniego oczywiście nie przyznawał się sam przed sobą. Widząc wokół same zamaskowane twarze doznawał jakiegoś podskórnego, absurdalnego i surrealistycznego odczucia, że w końcu nie jest sam, bo każdy, kto schowany był za maseczką, również był samotny. Maseczki niesamowicie izolowały człowieka od człowieka, utrudniały wzajemne rozpoznanie, w każdym sensie tego słowa, czego zresztą świadkiem była Natalia podczas wizyty w mieście, i co tak bardzo ją przeraziło. Choć zatem abstrakcyjne, odczucie to było w pełni  prawidłowe; ludzie faktycznie zaczynali tworzyć dziwną wspólnotową samotność, a Szymon czuł się w tym jak „ryba w wodzie”, a przynajmniej tak mu się wydawało. Wydawało mu się, że wreszcie jest taki, jakim chciał go widzieć jego ojciec - stanowczy, władczy, mocny, rządzi innymi, jest twardzielem z prawdziwego zdarzenia. 
  Zdawał sobie jednak sprawę, że nie wzbudza swoją postawą sympatii u mieszkańców wsi. Że to, co robi trochę nawet przypomina strzelanie - doskakiwał wszak do swoich „ofiar” znienacka i „strzelał” do nich upomnieniem, nakazem, okrzykiem, groźbą, kazał zakładać maseczki w których niektórzy ludzie naprawdę nie byli w stanie oddychać; poza tym, powyżej tych kolorowych prostokątnych szmat z gumkami na końcach, które zaciągało się na uszy, widać było przecież oczy, a Szymonowi czasem wydawało się, iż widzi w tych oczach takie samo przerażenie i strach, jakie widział u postrzelonych zwierząt.
  Pomału zaczął więc sobie uzmysławiać, mimo, że jego psyche z tym  walczyła, iż nigdzie nie pasuje - że nie znalazł swojego miejsca ani zajęcia, że „wspólnotowa samotność” nie jest czymś, co dodaje otuchy, karmi i wspiera, że czuje się jednak coraz bardziej samotny; to ostatnie odczucie było nie do odparcia zwłaszcza nocami, w momencie, kiedy zasypiał i jak każdy stawał się bezbronny przechodząc z jednego świata do drugiego; tutaj żadne filtry, maski ani zapory nie działały. Samotność przeszyła go wtedy na wskroś, niemal brakowało mu tchu. Nie miał przyjaciół ani wśród myśliwych, ani wśród mieszkańców wsi. Na początku tej całej pandemii stracił kontakt z jedynym kumplem, jakiego miał w życiu; zawsze wyśmiewał teorie tamtego o tym, że kobieta jest dla mężczyzny równorzędnym partnerem, że system i rządy państw nie są bogami, którym trzeba kłaniać się w pas - teraz te wyśmiewane onegdaj słowa coraz częściej powracały do Szymona echem i biły niczym dzwony na trwogę zupełnie, jakby próbowały mu uświadomić, że stracił coś, czego nigdy nie miał…
  Przez to wszystko Szymon czuł się coraz gorzej.
  W czasie, kiedy Zosia i Helena po jego wyjściu przeprowadzały jedną ze swoich najważniejszych rozmów, on wlókł się przed siebie noga za nogą. Kiedy napotkany drwal tak agresywnie zareagował na jego „maseczkowe upomnienie” Szymon skulił się w sobie tak, jak chyba nigdy podczas żadnego polowania. Przynajmniej zza szmacianego kagańca nie było tego widać, ale tym razem już mu to nie pomogło.
  A czy w ogóle kiedykolwiek dobrze mu robiło? Co myślałby o noszeniu maseczek, zakrywaniu twarzy, gdyby ojciec nie kazał mu kiedyś być nieczytelnym wobec innych? A gdyby zaś tatko nie był myśliwym - bajarzem - kanalią, który pewnego dnia wkroczył do ich domu z tą ociekającą krwią skórą, kim stałby się Szymon? A gdyby dorastał mając mamę?
  O mamie Szymon zawsze myślał z rozrzewnieniem i czułością. Oczywiście, że jako nastolatek, kiedy hormony zalały mu mózg, miał do niej dzikie, wściekłe pretensje za to, że go zostawiła. Przez kilka lat ciągle był wtedy rozjuszony, oszalały; tylko ojciec był w stanie nad nim zapanować, ukrócał jego wszelkie narowiste zapędy, jednocześnie jednak nie krył dumy, że z Szymonka jest prawdziwy facet, że jest taki sam jak on, kropka w kropkę. Ale kiedy poziom hormonów w końcu się wyrównał, okazało się, że Szymon ma jednak w sobie mnóstwo różnorodnych uczuć, że przejął niemal mediumiczną wrażliwość po matce, i że żadne nauki ojca nic tu nie zdziałają, nie utwardzą mu skóry, spowodują tylko - i to właśnie zrobiły - że Szymon, nie mogąc pokazać swoich prawdziwych uczuć, coraz bardziej będzie chował się w sobie, aż w końcu stanie się niedostępny dla innych, obcy. Samotny do cna, do samych trzewi.
  Tamtego wieczoru wracał więc do domu nie myśląc jednak dłużej o drwalu - agresorze, tylko o wizycie u starszej kobiety w jej leśnym domu. Ciągle widział jej twarz, jej szare, błyszczące oczy. Nie była dla niego miła. Jak wszyscy we wsi. Jak drwal. Jak on sam, od lat, od zarania dziejów, dla innych ludzi. „Odpowiadali mi tylko pięknym za nadobne” - uświadomił sobie niechcący, mimowolnie, Szymon i aż sam się sobie zdziwił.
  Ale ze starszej pani - mimo, że potraktowała go tak, jak potraktowała - emanowało jednak coś dobrego, szlachetnego, niezłomnego zarazem. Szymon miał wrażenie, że chciała mu coś powiedzieć, że coś czaiło się między jej słowami. A znał ją przecież nie od dziś - to właśnie jej córkę i mamę rzekomo uratował jego wspaniały ojciec. Przyszła przecież potem do ich domu z podziękowaniami. Szymon był wtedy mały, mniej więcej w wieku jej córki, ale dobrze to pamiętał. 
  Dlaczego wydawało mu się, że ta kobieta, podczas niedawnej, kretyńskiej wymiany zdań, jaką odbyli dziś w drzwiach jej domu, próbuje przekazać mu coś między słowami, coś naprawdę ważnego?
  Nie znajdując na to odpowiedzi, zrezygnowany i dziwnie przygnębiony wszedł po schodach swojego domu jakby co najmniej wdrapywał się na Himalaje. Z każdym jednak krokiem, coś w nim z lekka, ku jego zaskoczeniu, jaśniało. Zza drzwi rozległo się bowiem radosne popiskiwanie i poszczekiwanie - jednym słowem - eksplozja radości, i to wyłącznie na jego cześć. A raczej - związana z tym, że wrócił do domu. Że jest, po prostu jest. Istnieje. Taki, a nie inny. I sam ten fakt jest czymś bardzo cennym dla drugiej istoty.
  Szymon nie zapomniał oczywiście, że jakieś dwa tygodnie temu przygarnął psa, choć właściwsze byłoby stwierdzenie, że pies sam się przygarnął. Od jakiegoś czasu krążył wokół domu Szymona, wychudzony, wybiedzony, widać, że po przejściach - prawdopodobnie ktoś, jadąc na wakacje, porzucił go w lesie. Szymon nie miał zamiaru mu pomagać, odganiał się od niego jak od natrętnej muchy, ale pies był uparty. Nie wiadomo dlaczego - choć on sam, pies, z pewnością wiedział to doskonale - uznał, że dom Szymona jest jego domem, a Szymon jego opiekunem. Zaczął nawet pełnić funkcję obrońcy - ilekroć ktoś kręcił się blisko domu, pies ostrzegawczo szczekał. W końcu rozbroił Szymona swoją cierpliwością, wiarą w coś, co sam sobie wymyślił w swojej psiej głowie, i myśliwy raz i drugi wyniósł mu przed dom miskę z jedzeniem i z wodą. Najpierw raczył go kiełbasą, albo resztkami z obiadu, potem nagle złapał sam siebie w sklepie, jak zgarnia do koszyka puszki z psią karmą. Ale tylko roześmiał się pod maseczką i poszedł zapłacić zamaskowanej sprzedawczyni.
  W końcu, za którymś razem, gdy pies, jak każde wygłodniałe stworzenie pałaszował zawartość miski jakby miało nie być jutra, na niebie rozległ się tubalny, donośny grzmot, zaraz za nim kolejny, a potem lunął deszcz jakby Stwórca przechylił naraz wszystkie wiadra z wodą, które miał na tę okoliczność przygotowane. Przez ciało psa przeszły gwałtowne dreszcze, ale nie odszedł od miski w której jeszcze coś tam zostało. Wyglądał tysiąc razy żałośniej niż przedtem; sierść przedtem lekko kręcona przykleiła się do jego sylwetki ujawniając całą jej mizerotę, kościstość, wychudzenie do tych granic zza którymi nie można już zasnąć, bo głód daje upiorną  przytomność umysłu podczas której zaciera się granica między jawą i snem, przytomność, która nie pozwala spokojnie zamknąć oczu. Szymon stał na werandzie i patrzył na wygłodniałego, przemokniętego psa, który zaczął wylizywać pustą już miskę tak intensywnie, że aż przesuwał ją w różnych kierunkach. W końcu miska przewróciła się dnem do góry, a zrozpaczony pies próbował podnieść ją nosem, przywrócić do pierwotnej pozycji. 
  „Co za głupek” - pomyślał zniecierpliwiony Szymon chodząc po werandzie tam i z powrotem zamiast wejść do domu, bo deszcz zaczął coraz bardziej „zacinać” wpadając bezceremonialnie pod dach werandy i nawet on sam lekko już przemoknął.
  - Zostaw tę miskę, głupku - krzyknął do psa, a ten natychmiast znieruchomiał, podniósł głowę (sierść nad oczami wskutek zmoknięcia zamieniła mu się w opadające, krzaczaste brwi przez co wyglądał jednocześnie i smutno, i komicznie) i popatrzył prosto na Szymona. Dzieliło ich kilka metrów, ale wszystko, co było w psim spojrzeniu dotarło do człowieka: tęsknota, niepewność, strach, nadzieja, znów tęsknota, miłość. Szymon też znieruchomiał jakby nagle go wmurowało i przez dłuższą chwilę tylko tak stali naprzeciwko siebie. Widocznie władca piorunów miał tego dość, bo niedaleko domu myśliwego huknęło i błysnęło z taką mocą, że obydwaj, pies i człowiek aż na moment kucnęli.
  - Jazda do domu! - krzyknął Szymon do psa, otwierając równocześnie drzwi i robiąc odpowiedni, nie znoszący sprzeciwu, gest głową zapraszający do środka.
  Pies podkulił ogon jeszcze bardziej choć wydawało się to niemożliwe, pochylił głowę niczym przed wszechwładcą całego kosmosu i przelęknionym truchtem podbiegł do schodów, wdrapał się na nie i po raz pierwszy podszedł do Szymona. Zatrzymał się przy nim, obwąchał go, po chwili uśmiechnął się, zaczął merdać ogonem i wreszcie wszedł do środka, a za nim, zdziwiony sam sobą, Szymon.
  Zanim w pełni uświadomił sobie co robi, zanim rozległ się w nim tubalny, szyderczy głos ojca, który psy zawsze nazywał „pchlarzami” (robił tak zwłaszcza od momentu, gdy Szymon w dzieciństwie bąknął nieśmiało raz i drugi, że chciałby mieć psa; dowiedział się właśnie wtedy, że psy to wyłącznie nosiciele pcheł, nadają się ewentualnie tylko do pomocy podczas polowań, a poza tym nie po to nie ma w tym domu baby, żeby zamiast niej ujadał pies - ten ostatni argument zamknął usta małemu Szymonkowi; odtąd psy dla niego również stały się „pchlarzami”, a o swoim marzeniu „zapomniał”, jego psyche wybrała ten obronny wariant,  zamiast zmierzyć się z tym w jaki sposób jego ojciec odniósł się do jego ukochanej mamy; z czymś takim dziecko nie jest bowiem w stanie się uporać), zanim więc zagrzmiał w nim jego ojciec, Szymon pobiegł do łazienki, złapał w locie jeden ze swoich najlepszych ręczników, wrócił do psa i zaczął go nim starannie wycierać.
  Coś wtedy do niego bez przerwy mówił, ale dziś już kompletnie nie pamiętał co. Pies jednak słuchał go bardzo uważnie; co i raz lizał Szymona po rękach zupełnie, jakby dawał mu w ten sposób do zrozumienia, że go rozumie, że to, co Szymon mówi ma sens. Wydawało się, że go równocześnie pocieszał, choć przecież to on był bardziej przemoczony, przerażony i wygłodniały. A może jednak nie.
  Od tamtego dnia pies został w domu Szymona. Przez pierwsze dwa, trzy dni Szymon mówił sobie, że odda go do schroniska, ale wystarczyło, że popatrzył w psie oczy, zawsze pełne ponadczasowej, bezwarunkowej wiary (w niego, w nich, może nawet w cały świat i we wszystko, co się na nim dzieje, nawet jeśli w danym momencie nie dzieje się najlepiej), pełne nadziei i miłości, i plan ten odpełzał w niebyt, aż w końcu tam zniknął.
  Potem przyszło Szymonowi do głowy, że przecież może psa nikt nie porzucił, tylko komuś się on na przykład zgubił, że może gdzieś jest jakieś dziecko, które płacze z tęsknoty za swoim kudłatym przyjacielem. Dziecko, które marzyło o psie, a jego rodzice przyklasnęli temu marzeniu, zamiast nazywać psy „pchlarzami”. Szymon poczuł, że nie ma wyjścia i musi iść do weterynarza, aby sprawdzić, czy pies ma chipa. Tak był tym przejęty, choć udawał sam przed sobą i przed psem, że nie jest, iż zapomniał tamtego dnia założyć maseczkę. Nie byłby nawet w stanie powiedzieć, czy kogoś po drodze do gabinetu weterynaryjnego mijał, czy nie, czy w związku z tym ów ewentualny ktoś miał na twarzy maseczkę, czy nie. Dopiero po jakimś czasie Szymon uświadomił sobie, że już wtedy zakrywanie twarzy nie było obowiązkowe, pandemia odwołana, ale odwołana „półgębkiem”, co Szymonowi początkowo odpowiadało. Sam przed sobą udawał, że tego odwoławczego zdania nie słyszał. Media „wrzucały” je pomiędzy inne informacje nieśmiało i niechętnie, jakby bały się (a wraz z nimi ich mocodawcy), że ludzie zaczną z radości wyczyniać jakieś opętańcze tańce na ulicach lub Bóg wie, co jeszcze… Władze nie brały pod uwagę tego, jak bardzo zdołały niektórych ludzi przestraszyć i że nie wszyscy będą zdolni do okazywania radości w jakikolwiek sposób; że jeszcze przez długi, długi czas nic ich w ogóle nie będzie cieszyć.
  Ale tamtego akurat dnia Szymon o tym wszystkim nie myślał. „Poleciał” do gabinetu weterynaryjnego tak, jak stał - z otwartym sercem i takąż przyłbicą (bez maseczki na twarzy), targany różnymi nadziejami i obawami, które kłębiły się w nim jak w jakimś dzikim kotle. Jak nie on. Równocześnie jednak jak on - tak bardzo będący sobą jak nigdy przedtem. Coś się przełączyło.
  Przyjęła ich młoda, ładna lekarka; ciepła, serdeczna, widać było, że bez reszty oddana pracy. Zaglądała psu w oczy, zagadywała do niego, a Szymon tymczasem wychodził z siebie i wracał, potem znów go wyrzucało gdzieś poza orbitę. Chwilami bowiem chciał, żeby te pogaduchy i pieszczoty trwały w nieskończoność, chwilami wolałby jednak jak najszybciej poznać prawdę - dowiedzieć się, czy pies jest „oficjalnie” do kogoś przypisany, czy nie. Okazało się, że chipa nie ma, a Szymon poczuł się wtedy tak jak w dzieciństwie - gdy jeszcze była z nim mama, gdy świat był bezpiecznym miejscem i wszystko było możliwe. Nie zdołał ukryć swojej radości, nawet się o to nie starał, zapomniał, że powinien. Lekarka spojrzała na niego i powiedziała:
  - Widać, że kocha pan tego psa.
  Przeczytała go zatem i to bez trudu, zrobiła coś, przed czym zawsze ostrzegał go ojciec.
  Ale świat się przez to nie zawalił.
  Myśliwy nazwał psa zwyczajnie i po prostu Azor. Bo to był Azor. Szymon spojrzał na niego i od razu to było wiadome. Przeczytał psa, który absolutnie z niczym się nie krył, każdą emocję manifestował całym sobą, każda momentalnie się w nim uwidaczniała. I od tego świat też się nie zawalał, przeciwnie - nabierał jakiejś ożywczej intensywności i spoistości. 
  I teraz, gdy znękany dziwnym dniem, Szymon wracał do domu, kiedy ociężale pokonywał schodek za schodkiem, ta psia radość, zanim się obejrzał, udzieliła mu się.
  Azor jak zwykle, przywitał go tak, jakby nie widzieli się przez całe dziesięciolecia. Szymon zdjął kurtkę, odwiesił strzelbę i wszedł do salonu.
  Nawet nie pomyślał o tym, żeby coś zjeść, choć chyba nie jadł nic od śniadania. Nie pomyślał o tym, żeby usiąść, zamknąć oczy i „odpłynąć”, choć zwykle tak właśnie robią ludzie, kiedy wydarzenia minionego dnia nazbyt mocno nimi potargają, postawią przed nimi kilka znaków zapytania i nie dadzą żadnych odpowiedzi.
  Stojąc na środku salonu, Szymon rozglądał się, ale nie wiedział za czym, czego szuka. Czuł się trochę jak we śnie. Miał wrażenie, że zaraz usłyszy głos mamy. Bo mama śniła mu się bardzo często. Zawsze pojawiała się w tych snach z jakimś wskazówkami, podpowiedziami; Szymonowi nie zawsze udawało się je zapamiętać, właściwie pamiętał tylko jakieś strzępy słów, ale wiedział, że to, co mama mówiła płynęło z jej serca, że nad nim czuwała. Może tylko dzięki temu udało mu się przetrwać te wszystkie lata z ojcem.
  Poza tym te sny, poczucie tego, że jest chroniony z innego wymiaru, uzmysłowiły w końcu Szymonowi, że tamtej nocy, kiedy mama przyszła do jego pokoju z niewielką walizką, przyniosła ową walizkę tylko dla picu. Nie mogłaby żyć bez syna i nie zamierzała. Nie zamierzała nigdzie wyjeżdżać, układać sobie życia gdzieś indziej, z kimś innym, rodzić kolejnych dzieci w których bezustannie widziałaby Szymona, który był dla niej całym światem, jak to często mówiła. Ale nie mogła przecież wejść do pokoju syna i powiedzieć: „Wybacz najdroższy synu, ale dopiero dziś zdałam sobie sprawę za jaką bestię, za jakiego oprawcę wyszłam za mąż; dopiero dziś, kiedy zobaczyłam go z tą ociekającą krwią skórą, kiedy usłyszałam, jak mówi, że udało mu się wszystkich wokół oszukać. Mnie też straszliwie oszukał i dlatego idę teraz utopić się w rzece”. Nie mogła tak powiedzieć. Walizka była więc niezbędnym rekwizytem, mówiła za nią to, czego Bogumiła nie mogła powiedzieć, i zarazem chroniła ją - mama Szymona nie potrafiła bowiem kłamać. W przeciwieństwie do swojego małżonka.
  Stojąc na progu salonu Szymon miał więc wrażenie, że za chwilę znów usłyszy głos mamy; coś go wzywało, coś miał ważnego do zrobienia, tylko wciąż nie mógł pojąć, co by to mogło być.
  Znów zobaczył przed sobą twarz Heleny, przypomniała mu się tamta historia sprzed lat, znów zobaczył w drzwiach ojca w obłędnym, morderczym triumfie z podniesioną ręką w której trzymał wilczą skórę…
  Skóra.
  Szymon błyskawicznie spojrzał na ścianę nad kominkiem w salonie, gdzie wilcza skóra wisiała dokładnie tak, jak lata temu umieścił ją tam jego ojciec.
  Szymon patrzył na nią tępo, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Albo jakby widział ją pierwszy raz od bardzo dawna - od dnia, kiedy Zdzisław ją zawiesił. Bo od tamtej pory Szymon nie patrzył w tamtą stronę, a kiedy siadał przed kominkiem, nigdy nie podnosił wzroku; bardzo dbał o to, żeby się na nią nie natknąć.
  Żeby w niego nie uderzyła, tak, jak teraz, niczym obuchem.
  Stał tak i patrzył, czas się zawiesił. I nie wiadomo, jak długo by to w związku z tym trwało, gdyby nagle Szymon nie poczuł przyjaznego, kojącego ciepła przy swojej nodze. Był to oczywiście Azor - usiadł przy swoim opiekunie, przytulił się i również, jak Szymon, zapatrzył się w zawieszoną nad kominkiem wilczą skórę; rozciągniętą najsilniej jak się dało, tak, żeby uwidocznić wszystkie łapy, również tę lewą, tylną, przekrzywioną na której zacisnęły się wnyki. Lekko rozwarty pysk z martwo błyszczącymi oczami skierowany był w stronę okna przez które widać było las.
  Szymon oderwał w końcu wzrok od wilka i spojrzał na Azora. Potem znów na wilka. I na Azora.
  A potem kucnął przy psie, zaczął go przytulać i całować po głowie. Pierwszy raz odkąd zamieszkali razem okazał mu miłość.
  - Jest tylko trochę większy od ciebie, jest tylko trochę większy… - powtarzał raz po raz z trudem, bo zaczął dławić go płacz. - Poza tym niczym się od ciebie nie różni. Tak samo chciał żyć - powiedział tuląc się do psa, który czując smutek opiekuna zaczął skamleć i zlizywać łzy z twarzy Szymona. To trochę pomogło; Szymon wiedział już, co ma zrobić. Wytarł twarz, jednym skokiem znalazł się przy kominku i sięgnął po wiszącą nad nim skórę. Nie wiadomo, jak to się stało, ale zwinęła się niczym stary pergamin i momentalnie spoczęła w jego dłoniach. Szymon przeżył lekki szok, który paradoksalnie - otrzeźwił go. Przez całe lata miał upiorne wrażenie (może dlatego, że tak usilnie starał się na nią nie patrzeć), iż skóra wisi tam niczym przyspawana, że będzie musiał zdzierać ją siłą, że skóra pęknie, albo coś w tym stylu… Ale ona zachowała się tak, jakby tylko czekała na tę chwilę. 
  - Trzeba go pochować - powiedział Szymon do Azora zdławionym głosem, czując się jak wariat, ale czując też zarazem, że chyba pierwszy raz w życiu robi to, co powinien - choć dotąd myślał, że wszystkie jego powinności związane są z tym, czego chciał od niego ojciec i system w ogólności, zwłaszcza odkąd ten drugi kazał wszystkim ludziom zakryć twarze, ujednolicić się w tym, co w nich było najbardziej wyjątkowe i poszczególne, uczynił ich anonimowymi, bezradnymi, bezbronnymi. Kiedy zaś on, Szymon, w imieniu prawa, mógł do nich wyskakiwać dosłownie zza krzaka i jeśli tylko nie mieli zakrytych twarzy egzekwować to od nich, grożąc rozmaitymi sankcjami, aż w końcu zaczęli szczerze go nienawidzić, znienawidził również samego siebie, sam dla siebie stał się kimś obcym - i właśnie to go uciskało ostatnio, udziwniało znajomą okolicę, czego szczytowym punktem była dzisiejsza wizyta u Heleny, mamy Czerwonego Kapturka, niegdyś niby połkniętego przez wilka.
  Kim trzeba być, żeby coś takiego wymyślić?
  Wychodząc z domu, Szymon zabrał ze sobą latarkę. Okazało się jednak, że jest zupełnie niepotrzebna. Księżyc świeciło tak jasno, że w lesie było widno niemal jak w dzień.
  Las znowu był tym lasem, który Szymon znał na pamięć. Kiedy z wilczą skórą w jednym ręku i łopatą w drugim, wyruszył w leśną głąb jedną z jego ścieżek, Azor nie odstępował go na krok. Był bardzo podekscytowany, miał uroczysty, poważny wyraz twarzy.
  Szli przez kilkanaście minut, aż w końcu obydwaj zatrzymali się równocześnie. To było to miejsce - pod olbrzymim dębem, być może ojco - matką całego lasu, drzewo to bowiem wydawało się starsze niż czas. Wokół rosło kilka mniejszych dębów i kilka sosen, wydawało się, że tu jest jakoś przytulniej i ciszej niż w pozostałych częściach lasu; właściwe miejsca emanują taką właśnie energią, idzie się do nich, znajduje, nic przedtem o nich nie wiedząc, nie mając żadnych map, ale kiedy nadchodzi odpowiednia chwila, po prostu się do nich trafia. Szymon przez cały czas czuł się jak w transie i jak w transie zaczął kopać. Azor usiadł po przeciwnej stronie od niego, od miejsca w którym Szymon wbił łopatę, w dość niewielkiej odległości, jakby dokładnie wiedział, jakiej wielkości ma być dół, jakby już go widział. Jakby ten dół już tam był.
  W tym samym czasie Helena i Zosia dotarły do domu Natalii. Wiki odprowadziła je najdalej jak się dało, na skraj lasu, po czym usiadła pod jednym z dębów. Umówiły się bezsłownie z Heleną, że spotkają się tu ponownie po południu, kiedy Helena będzie wracała do siebie. Wiki jednak jeszcze przez dłuższy czas czujnie pozostała na skraju światów; na wszelki wypadek. W końcu ta historia dotyczyła również jej rodziny.
  Helena nie była pewna, jak zacząć rozmowę z córką. Był środek nocy i trochę też się obawiała, że obudzą Natalię, choć jednocześnie była przekonana, że córka nie śpi, czeka na nie, czeka na tę tak ważną dla siebie wiadomość. Mimo, że przecież nie były umówione.
  Nie zdążyła jednak nawet zapukać do drzwi, kiedy te się otworzyły i stanęła w nich Natalia:
  - Już nie wiedziałam w co ręce włożyć - powiedziała śmiejąc się nerwowo i zarazem wesoło, jednym słowem, jak ktoś, kto wie, że za chwilę jego życie w końcu się zmieni, że to, czego oczekiwał, wreszcie do niego przyjdzie.
  W kuchni, w dwóch olbrzymich garnkach gotowały się przetwory, na stole leżała grzbietem do góry otwarta książka. Natalia naprawdę robiła wszystko, co mogła, żeby zająć sobie czymś czas.
  Helena otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale Zosia podbiegła do mamy i objęła ją w pasie, najsilniej, jak tylko mogła.
  - Wtedy było święto! Święto Lasu! Nie wolno było zabijać! Dlatego tamten myśliwy tak się zachował, dlatego był dla ciebie taki niedobry!
  Natalia pochyliła się nad córką, nad swoim ukochanym Czerwonym Kapturkiem i rozpłakała się już właściwie po pierwszym zdaniu córki, bo gdy tylko je usłyszała wszystko zrozumiała. Helena podeszła do nich i objęła je. A potem we trzy śmiały się i płakały równocześnie.
  Zaś Wiki, w podekscytowaniu czuwająca na skraju lasu przestąpiła z łapy na łapę, a potem uśmiechnęła się. Ona też zrozumiała, co się stało. Zaraz potem nagle coś ją tknęło. Odwróciła się i spojrzała w głąb lasu. Była za daleko, żeby zobaczyć, co dzieje się pod innym wielkim dębem, w zupełnie innej części lasu, a jednak wszystko widziała. Widziała mężczyznę w towarzystwie psa, który zakopywał w dole skórę jej dziadka. Widziała, że obydwaj płaczą; ale był to płacz, który przeprowadza płaczącego na drugą stronę lustra, pozwala mu zacząć nowe, lepsze życie. Zaś dusza dziadka Wiki mogła wreszcie odtąd zaznać spokoju. Wilczyca widziała, jak mężczyzna uklepuje ziemię, jak potem opiera się na szpadlu niczym sterany życiem starzec. Przez chwilę stał z pochyloną głową, bez ruchu, po czym powiedział w myślach, a więc słyszalnie tylko dla swojego psa, dla Wiki i dla innych zwierząt:
  - Przepraszam.
  Przeprosił za tego, który nigdy by o takich przeprosinach nawet nie pomyślał. Ale i za siebie. Przeprosił też samego siebie.
  Wiki uniosła łeb i zawyła. Przeciągle, przejmująco. Jej wycie poniosło się po całym lesie i zostało podjęte przez jej już nastoletnie dzieci, partnera (tego, który jakiś czas temu, kiedy Wiki była świeżo po porodzie, przyprowadził do niej Helenę), przez innych członków stada. Cały las rozbrzmiał tą, płynącą prosto z serca, melodią. Żałobną, ale i zapowiadającą odrodzenie, nowe życie.
  Dotarła ona również do domu Czerwonego Kapturka i tutaj też wypełniła wszystkie kąty. Helena, Natalia i Zosia wciąż przytulone, spojrzały po sobie. Wiedziały, co oznacza ta niesłychana melodia z głębi lasu; wiedziały, że oznacza ona o wiele więcej niż mogą to wyrazić jakiekolwiek słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz